Od rozstania ze szwajcarskimi kolegami, mój dzienny dystans zmniejszył się niemal o połowę. Parcie do przodu w ich towarzystwie było dobrą zabawą i pozwoliło mi dość znacznie wyprzedzić wstępny plan czasowy, ale będąc samemu miałem znów szansę kontemplować przyrodę, czy skorzystać z zaproszenia na herbatę.
Safranbolu, które rzeczywiście może poszczycić się piękną architekturą, okazało się kolejną turystyczną miejscowością, pełną stoisk z pamiątkami i drogich restauracji. Na szczęście, nie znając uprzednio układu miasta, zatrzymałem się w jego górnej, mniej popularnej części. Właściwe centrum, odległe o kilka kilometrów, odkryłem dopiero następnego ranka. Zatrzymałem się tam na śniadanie, po czym ruszyłem naprzód, by zatrzymać się na noc tuż przed pierwszymi prawdziwymi górami.
Droga z Araç do Kurşunlu jest warta polecenia. Mimo że stroma i pokryta najgorszym rodzajem tureckiego asfaltu (smoła posypana luźnym żwirem), warta jest zachodu. Przecinając dwa łańcuchy górskie, pośrodku zjeżdża ku szerokiemu zakrętowi rzeki, oferując wspaniałe widoki w poprzek doliny. Ta odległa od reszty świata okolica wspaniale nadaje się do dzikiego obozowania. Udało mi się znaleźć miejsce nieopodal strumyka, płynącego kaskadą z pobliskiego stoku. Była to pierwsza czysta turecka rzeka. Dotychczas wszystkie cieki wodne byłem w stanie wywęszyć z odległości kilkuset metrów. Niestety, Turcja na drodze szybkiego rozwoju nie zna litości dla środowiska. Wszystkie poprzednie rzeki toczyły śmierdzący, ciemnoszary płyn, który z trudem można było nazwać wodą.
Negatywny wpływ na przyrodę rzuca się w oczy nie tylko w wodzie, ale i na lądzie. Cały kraj jest niesłychanie zaśmiecony i praktycznie wszędzie można znaleźć plastikowe torby i butelki. Najsmutniejszy jest widok miejsc piknikowych, często pokrytych odpadkami, tak jakby nikomu nie zależało na wyglądzie tych miejsc przeznaczonych do wypoczynku.
Na szczęście, oprócz zanieczyszczonych wód powierzchniowych, w okolicy wiele jest źródełek i kraników. Woda pitna jest dostępna niemal wszędzie, mimo że teren wygląda bardzo sucho.
Z gór północy szybko zjechałem na Płaskowyż Anatolijski. Tak naprawdę, to daleko mu do płaskiego, ale i tak znacznie łatwiej pedałować przezeń, niż nad północnym wybrzeżem. Wszystko ma jednak wady. Pierwsza, którą poczułem, to temperatury. Daleko od morza można szybko zauważyć, że lato już się skończyło. Dni są ciepłe, ale już nie gorące. Wraz z zachodem słońca zaczynają się zaś chłody, a bezchmurne niebo pozwala ziemi błyskawicznie wypromieniować całe zgromadzone za dnia ciepło. Tuż przed wschodem temperatury spadają w okolice 0°C i w moim cienkim śpiworze muszę zakładać już sporą warstwę ubrań. Dodatkowo, w okolicy jesiennej równonocy dni skracają się w zastraszającym tempie. Blisko 12 godzin ciemności to za dużo, by spędzić je tylko śpiąc, a krótki dzień, po odliczeniu czasu na jedzenie, zakupy i szukanie miejsca pod namiot, ogranicza czas jazdy do kilku godzin dziennie.
Mimo że zima goni mnie szybciej, niż bym się spodziewał, to sezon na warzywa i owoce jest wręcz wymarzony. Cieszę podniebienie soczystymi i słodkimi melonami, których cena tak spadła, że często dostaję je za darmo. Dużo jest też pomidorów, znacznie smaczniejszych i kilkukrotnie tańszych niż te dostępne w Europie. Gdy dodać do tego niedrogie bakłażany, można skomponować pełne, smaczne posiłki za jedną lub dwie liry. Jedyny drogi towar, któremu oprzeć się nie mogę, to słodycze. Baklawa nadal jest moim faworytem, ale kremy z orzechów laskowych i ogromny wybór budyni i słodkich ciastek tworzą przeogromną paletę smaków, którą zdecydowany jestem zbadać przed opuszczeniem kraju. Okazjonalnie zaglądam też do lokalnych restauracji za konkretnymi daniami: kebabami, pitami, lahmadżunem. Turecka kuchnia jest jedną z najlepszych, jakie poznałem w życiu. Jedyna rzecz, za którą tęsknię, to żytni chleb, który prawdopodobnie nie pojawi się już na mojej drodze, po tym jak opuściłem słowiańskie tereny.
Monotonny krajobraz na wschód od Ankary zmienia się zaraz po dotarciu do sławnego słonego jeziora, zwanego po turecku Tuz Gölü. Na krańcu tego ogromnego terenu, pokrytego białą, wilgotną solą, wyłania się kształt potężnej góry. To Hasan Dağı, jeden z największych wulkanicznych stożków, których niezliczona liczba przebija anatolijski płaskowyż. Ich dawna aktywność zaowocowała grubą warstwą popiołów, które z kolei, na skutek długotrwałej erozji, przekształciły się w pełną cudów natury krainę, zwaną Kapadocją. Klify doliny Ilhary, tak jak i stożkowate skały w okolicy Göreme, nie byłyby jednak tak interesujące, gdyby nie praca niezliczonych pokoleń ludzi zamieszkujących te okolice. Miękka wulkaniczna skała okazała się łatwa w obróbce, dzięki czemu cała okolica pełna jest jaskiń, jak i całych podziemnych miast. Większość z nich znalazła się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO, stając się jednocześnie atrakcją turystyczną, ale pozostałości dawnych cywilizacji są obecne niemalże wszędzie. Biwakując na polu, nieopodal skał, gdzieś pomiędzy Aksaray a Ihlarą, natknąłem się na skałę z resztkami chrześcijańskiej kapliczki. Najwyraźniej ktoś, wieki temu, został oczarowany widokiem roztaczającym się z tego miejsca, podobnie jak stało się to ze mną, gdy szukałem miejsca na nocleg. Cywilizacje mogą się rodzić i upadać, podróżnicy mogą przybywać i odjeżdżać, ale naturalne piękno jest tutaj wieczne.
Przekraczając dolinę Ihlary, spotkałem rowerzystę. Zajęty był naprawą swojego pojazdu, który ucierpiał na wybojach kamienistej drogi. Marek, wbrew polskiemu imieniu będący Niemcem, jest w trakcie swojej rowerowej podróży z Lipska do Indii. Natychmiast postanowiliśmy jechać dalej we dwójkę, przynajmniej do Kayseri, gdzie Marek skieruje się bardziej na północ, by odebrać wizę w sławnym irańskim konsulacie w Trabzon.
Wspólnie odwiedziliśmy podziemne miasto w Derinkuyu i pojechaliśmy na północ, do centrum Kapadocji. Przyzwyczajeni już do niewielkiej liczby turystów pojawiającej się jesienią, zostaliśmy zaskoczeni ponownym spotkaniem z tłumami w Göreme. Wygląda, że to miejsce przyciąga wielu gości przez cały rok. Aż strach pomyśleć, co musi się tu dziać latem. Wizyta w skansenie okazała się być głównie walką o możliwość wepchnięcia się do zatłoczonych kościołów i kompletnie niewarta była wysokiej ceny biletu. Zamiast tego, lepiej poszwendać się po okolicznych skałach, gdzie nietrudno natknąć się na podziemne domy i kościoły, nieraz w dobrym stanie. Mimo że wydeptane ścieżki, napisy na ścianach i śmieci nie pozwalają poczuć się odkrywcą, jest to rejon mniej zatłoczony, darmowy, a fotografowanie nie jest objęte restrykcjami.
Po tym zetknięciu z masową turystyką z nadzieją patrzę na góry leżące za Kayseri. Niestety, niskie temperatury sprawiają, że moja wizyta na górze Nemrut staje się coraz mniej prawdopodobna. Miejsce to najlepiej oglądać o wschodzie słońca, ale gdy na 1000m zaczynają się już przymrozki, nocleg na 2100m z moim letnim ekwipunkiem może być nie do zniesienia. Muszę zrewidować moje plany odnośnie reszty Turcji i zaplanować moment wjazdu do Syrii, gdyż moja wiza wygasa w połowie listopada.
Komentarze:
mama
azbest87
Pozdro!
erzete
Puchalka
Marta
Prócz widoków i wolności zazdroszczę baklawy... i kremu z orzechów laskowych...
Pozdrawiamy, Marta i Waldek
kaha
wojtek
iwo
nast
barylówka
kaha
Robb
Jak by co to mamy sklep rowerowy w Adana - super koleś, mechanik i przemiły :-)
EEEEEEEmeeeeeesssss .. jedziesz chłopie jedziesz :-)
Pozdrawiamy z przemarzniętej Polszy
Hania / mumum
piękne zdjęcia, piękna okolica i słońce :)
zazdroszczę tych warzyw i owoców :)
czekam na dalszy ciąg :)