Ostatniego dnia w Aqabie przyszło mi do głowy sprawdzić CouchSurfing. Rzadki dostęp do sieci i obfitość spontanicznych zaproszeń sprawiły, że nie używałem tego typu serwisów od kiedy opuściłem Turcję. Zaglądając do Nuweiby trafiłem na profil Mageda i szybko otrzymałem pozytywną odpowiedź.
Habiba Village to miły, cichy i dobrze znany kemping na plaży. Habiba Organic Farm jest z kolei nowym przedsięwzięciem. Obydwa należą do Mageda, miłego człowieka z beduińskimi i włoskimi korzeniami. Zaoferowałem mu pomoc na farmie podczas mojego pobytu, co zaowocowało kontaktem z interesującymi osobami zamieszkującymi to małe miasteczko.
Podczas niskiego sezonu, gdy w Egipcie nadal tli się ogień rewolucji, Nuweiba sprawia wrażenie jakby zamieszkiwało ją kilka beduińskich rodzin i pojedynczy, zagubieni turyści. Na drugi rzut oka, jednakże, okazuje się, że okolicę zasiedla mieszanka imigrantów z wielu krajów. Mój gospodarz jest jednym z tych, którzy uważają współpracę między miejscowymi a przybyszami za klucz do rozwoju całej społeczności. Kemping i farma, gdzie lokalni pracownicy i zagraniczni ochotnicy pracują razem, są najlepszymi tego przykładami. Maged nie jest sam. W Nuweibie, Dahabie, Tabie i Sharm ash-Sheikh istnieją inne inicjatywy, zbliżające do siebie ludzi różnych kultur i pomagające żyć na wymagającej, pustynnej ziemi Synaju, nie wpadające jednocześnie w główny nurt masowej turystyki.
Senna atmosfera i niezmiennie błękitne niebo Nuweiby robią z niej świetne miejsce na przerwę od pedałowania. Po pięciu dniach powiedziałem gospodarzom „do zobaczenia” i odjechałem. Teraz musiałem dotrzeć do Kairu, ale Nuweiba doskonale nadaje się na nieodległy już odpoczynek od pedałowania.
Podjazd do Świętej Katarzyny wymagał wspięcia się z poziomu morza na 1500m. Po łagodnym klimacie plaży, powrót do biwakowania w temperaturach około zera nie był zbyt przyjemny, ale niewygodę wynagradzały widoki na pustyni. Po dwóch dniach dotarłem do wioski i spotkałem Aaldrika, z którym już dawno temu skontaktowałem się poprzez WarmShowers. Wspólnie z żoną Sonią opuścili oni dom ponad cztery lata temu i objechali świat na rowerach. Długi pobyt na Synaju (w przypadku Sonii również w Arabii Saudyjskiej) nie był planowany, ale zaowocował pozytywnymi wynikami. Aaldrik (lub Ali, jak go tutaj nazywają) uruchomił projekt Bedouin Bus, który jest pierwszym publicznym połączeniem między Św. Katarzyną a Nuweibą/Dahabem, alternatywnym do drogiej taksówki.
Pobyt wykorzystałem by wspiąć się na sławną górę Synaj. Nie jest wysoka, ale główny szlak wiodący po stromych schodach stanowi wyzwanie dla turystów przywożonych tam autobusami. Zachodni szlak, który wybrałem, sprawia wrażenie znacznie łatwiejszego i nie odwiedzanego prawie przez nikogo. Omija on również kasę biletową. Załamanie turystycznego biznesu doskonale widać na szczycie, po ilości śmieci, nieproporcjonalnie dużej w stosunku do liczby przybywających gości.
Powrót z wyżyn Synaju był niezwykle przyjemny. Cztery godziny zjazdu niemal bez pedałowania, z prędkością zazwyczaj ponad 25km/h i stale rosnącą temperaturą. Ale ta łatwa jazda zmieniła się nagle w jedną z najcięższych, gdy tylko dotarłem na wybrzeże. Wiedziałem wcześniej, że czeka na mnie przeciwny wiatr, ale jego siła była wręcz dzika. Ledwo dawałem radę jechać 10km/h po płaskim terenie. Tym przyjemniej było zostać zatrzymanym przez strażników przy jakimś magazynie ropy. Pojawiła się herbata i kilkukrotnie musiałem odmówić jointa, którego palili sobie w godzinach pracy. Marihuana jest bardzo popularna w Egipcie i podczas krótkiego pobytu spotkałem tu więcej palaczy niż na całej trasie dotychczas. Był wśród nich też samotny, zaspany Beduin, który zaprosił mnie kilka dni wcześniej na herbatę i przyrządził ją w starej puszce po fasoli, na ognisku z zeschłej trawy. Palił skręty z czystej konopi, bez niezdrowego dodatku tytoniu.
Zachodnie wybrzeże Synaju znane jest wśród kite- i windsurferów dzięki stałemu, silnemu wiatrowi z północy. To oczywiście kierunek przeciwny do mojego. Cały dzień ciężkiej fizycznej pracy owocował dystansem około 60km. A takich dni trzeba było trzech, by dotrzeć do południowego końca Kanału Sueskiego i kolejnego by znaleźć się w pobliżu promu do Ismaili. Każdy, komu nie zależy na przejechaniu całego lądowego dystansu rowerem, powinien zapakować się w autobus zaraz po dotarciu na wybrzeże i uciekać. Nie ma tu nic interesującego, tylko ruchliwa droga i seria wielkich ośrodków wypoczynkowych, w większości niedokończonych i niemal całkowicie pustych.
W cieple i bez komarów rozleniwiłem się w kwestii biwakowania. Chowając się jedynie przed wiatrem, słabnącym po zachodzie, i nie rozbijając namiotu, spędziłem jedną noc w głębi krótkiego wąwozu, kolejną pod dziko rosnącą palmą, a na następną po prostu walnąłem się w piach pomiędzy młodymi drzewkami oliwnymi. Robotnicy, którzy przyszli rano zbierać owoce, zadawali sporo pytań, ale o tak wczesnej godzinie byłem w stanie tylko wybełkotać kilka słów (w większości po polsku) i odjechać.
Droga wzdłuż Kanału wiedzie z pustyni w żyzną, rolniczą ziemię. Po kolejnej nocy, spędzonej wśród drzew pomarańczowych, dotarłem do przeprawy promowej. Łodzie przewożą pasażerów i samochody, korzystając z przerw pomiędzy ogromnymi statkami przemierzającymi kanał. Ruch jest tu równie wielki jak i same statki, zazwyczaj wiozące kontenery z Chin. Szybko i za darmo zostałem przetransportowany do Afryki, trzeciego kontynentu na mojej drodze.
Moim zamiarem było zanocowanie w Ismaili. Miasto wyglądało ładnie, a dawno już nie odwiedziłem żadnego. Nie mogłem wtedy wiedzieć jak szybko przyjdzie mi zmienić zdanie. Tymczasem, pierwszym punktem na liście była wizyta w kafejce internetowej. Po nawiązaniu kontaktu ze światem udałem się do hotelu poleconego mi przez przyjaznego właściciela kafei. Wyglądał on jakby najlepsze czasy minęły kilka dekad temu, a od tego czasu nikt nie zatroszczył się o więcej jak wbicie gwoździa w rozpadające się elementy. Kawiarnia na parterze miała ścianę upiększoną rozbryzganą kawą, a ściany mojego pokoju, pomalowane na różowo, zdobił grzyb, napisy, ślady jedzenia i chyba wszelkich możliwych płynów ustrojowych. Przynajmniej łóżko wyglądało czyściej, a po targach cena spadła do 7USD. Nadal sporo za taki bajzel, ale mogłem zaszaleć po dwóch tygodniach mieszkania za darmo.
Zapomniałem sprawdzić jedną rzecz przed zapłaceniem. Oczywiście brakowało ciepłej wody, a odpływ w wannie był zatkany. Zszedłem na dół by się poskarżyć i zastałem recepcjonistę przy barze, wertującego mój paszport. Nie był w stanie mnie zrozumieć, więc powędrowaliśmy z powrotem na górę. Zapłaciwszy już, byłem w słabej pozycji do negocjowania czegokolwiek, ale i tak próbowałem go przekonać do znalezienia gorącej wody albo obniżenia ceny.
Nasza dyskusja nad napełniającą się wanną stawała się coraz żywsza. Facet zaczął gestykulować i nagle... zobaczyłem jak mój paszport wysuwa się z jego dłoni i leci wprost do wody.
On szybciej zdał sobie sprawę z tego co nastąpiło i skoczył na ratunek. Szybka reakcja i momentalne wycofanie uratowały go przed paskudnymi konsekwencjami. No i miałem coś ważniejszego do zrobienia niż bicie człowieka. Rzuciłem się za papierem toaletowym i starałem zebrać jak najwięcej wody. Na szczęście i klej na wizach i tusz na pieczątkach okazał się dobrej jakości i poza pofalowanymi krawędziami stron nie widać żadnych uszkodzeń. Ponieważ w paszporcie nadal były pieniądze, które zapłaciłem, nie pozostało nic innego jak zgarnąć wszystko i opuścić lokal.
Dalsze poszukiwania ujawniły wypełniony gośćmi młodzieżowy hostel i kilka innych miejsc, które byłyby w porządku, gdyby obcięły jedno zero z ceny. Mimo że słońce już zachodziło, postanowiłem opuścić miasto. Biwak w palmowym sadzie okazał się przyzwoity, a robotnicy znaleźli mnie gdy już kończyłem pakowanie.
Droga do Kairu to nudna, ruchliwa autostrada, aż do ostatnich kilometrów, gdzie zaczęło się robić ciekawie. Ruch utknął tam w korku, a ja, przemykając się pomiędzy samochodami lub po ubitej ziemi z boku, powoli przedostawałem się naprzód, szybciej niż jakikolwiek czterokołowy pojazd. W mieście pojawiły się chodniki, świetna alternatywa dla zapchanej samochodami jezdni. Generalnie ruch w Kairze wymyka się wszelkim opisom. To chaos podobny jak w Delhi czy Teheranie. Warto doświadczyć tego na moment, ale codzienne poruszanie się rowerem w tym bałaganie i spalinach jest wykluczone.
Zaskakująco szybko dotarłem do Helipolis i spotkałem się z Johnem, brytyjskim rowerzystą i podróżnikiem z ogromnym bagażem doświadczeń ze wszystkich kontynentów, pracującym tu w charakterze nauczyciela. Skontaktowałem się z nim za pomocą WarmShowers. Jego mieszkanie będzie domem dla mojego roweru na blisko miesiąc, podczas gdy ja mam zamiar zrobić wakacje od pedałowania.
Komentarze:
mama
Hania / mumum
życzę mile spędzonych wakacji bez roweru :) a potem szerokiej drogi :)
pozdrawiam
Marta
pozdrawiamy
Artur
jerzyboy
rozumiem,że masz zajęte ręce- poproś Johna o wpis albo daj Kasi złapać oddech....Zdrówka Wam !
jerry
Ali
But also the one stating there is a steep climb ahead :)
See you soon,
Ali