Rano udało mi się wyczekać przerwę w deszczu i spakować namiot w miarę suchy. Z naprawą ubłoconego koła nie poszło już tak przyjemnie. To jeden z problemów Syrii. Tamtejsze opony samochodowe są wyjątkowo podłej jakości i często wybuchają. Kawałki gumy, wraz z tysiącami stalowych drucików, zaśmiecają wszystkie drogi. Te kawałki stali gładko przebijają najlepsze nawet warstwy zabezpieczające. Tym razem wyciągnąłem dwa druciki, a niebawem miałem się przekonać, że to nie koniec.
Mając nadzieję, że napotkam spokojniejszą atmosferę niż w Syrii, w pierwszym mieście trafiłem na... uliczne zamieszki. Dogasały już, podobnie jak resztki opon stanowiących blokadę drogi. Mimo że ruch poprowadzono bocznymi uliczkami, takie blokady musiałem pokonać. Mając świeżo w pamięci poranne naprawy, czułem się jakbym jechał przez nie na gołych pośladkach.
Później jednakże kraj pokazał swoją lepszą stronę. Ogórki i pomidor otrzymane od przydrożnych sprzedawców, kubek pysznej gorącej zupy, który wręczono mi w sklepie, czy chleb z własnych zapasów, przekazany mi za darmo przez sprzedawcę, którego zagadnąłem o pieczywo wieczorem. Tuż przed Jarash skręciłem do lasu i gdy czyściłem z kamieni miejsce pod namiot, zostałem znaleziony przez dwóch leśników. Moje wyjaśnienia zostały zaakceptowane i poproszono mnie tylko bym wezwał ich w razie jakichkolwiek problemów. Na szczęście nie trzeba było.
Miasto Jarash słynie z rzymskich ruin. Wielki kawał starego miasta zachował się w dobrym stanie i miałem zamiar go zobaczyć. Tuż przed przyjazdem do historycznego centrum zostałem zaczepiony przez dwóch mężczyzn w samochodzie. Mieli wielkie brody, a kierowca mówił biegle po angielsku. Przedstawił się jako emerytowany pilot sił powietrznych i zaprosił na obiad z przyjaciółmi. Umówiliśmy się na spotkanie za godzinę. Zostawiło mi to niewiele czasu na ruiny, ale lepiej rokowało towarzystwo żywych ludzi niż martwego miasta. Ostateczna decyzja zapadła gdy dotarłem do kasy i zobaczyłem cenę. Nawet jeśli chciałbym się pozbyć 8JOD, nie przyjmowano kart, a na drodze od granicy nie przejechałem obok ani jednego bankomatu.
Niebawem pojawili się moi nowi koledzy. Rower wylądował w aucie i wraz ze mną podążył do domu nieopodal szczytu wzgórza. Emad, pilot i szczęśliwy ojciec dziewięciorga dzieci, zatrzymał się na moment przy meczecie by z kimś porozmawiać, co pozwoliło mi na domysły kogo niebawem spotkam.
Obiad był wyborny. Dawno nie jadłem porządnego ryżu ani kurczaka. Podczas rozmowy potwierdziło się, że zgromadzeni mężczyźni to osoby religijne, zaangażowane w związaną z tym działalność. Niebawem zostałem zawieziony do meczetu by zrozumieć o co chodzi.
Ich zajęcie to خروج في سبیل الله, co z grubsza tłumaczy się jako „podążanie ścieżką Boga”. Przez kilka dni mieszkają w meczecie, śpią w jednym pomieszczeniu, modlą się pięć razy dziennie i żyją wspólnie, próbując jak najwierniej iść za przykładem proroka Mahometa.
Nazwali mnie bratem i pozwolili poczuć się jak jeden z nich. Dostałem jedzenie, materac do spania, a noc spędziłem w najgłębszym, najbezpieczniejszym kącie pomieszczenia, broniony przed ewentualnym intruzem przez moich nowych braci. Odwiedziliśmy też kilka religijnych osób, które nie zdecydowały się zamieszkać w meczecie. Wśród nich był jeden nowy Hadżi – mężczyzna, który właśnie powrócił z pielgrzymki do Mekki. Szczerze mówiąc, niewielu widziałem w życiu ludzi, którzy tak jak on promienieliby szczęściem.
Oczywiście usłyszałem dużo religijnego wykładu, ale mimo że czasem było tego za dużo, nie czułem się pod presją. Dbano o mnie do tego stopnia, że musiałem ciągle odmawiać podtykanych mi rzeczy i proponowanych przysług. Z ciekawości postanowiłem towarzyszyć im podczas modlitwy w meczecie i próbowałem naśladować ruchy. Jak to w piątki, modłom towarzyszyły kazania, które bracia na bieżąco tłumaczyli mi na angielski.
— Pokazujemy ci, jak naprawdę powinni zachowywać się muzułmanie — powiedział Emad. Nie uzyskałem jednak odpowiedzi na pytanie dlaczego nie można na codzień żyć zgodnie ze wzorem proroka, zamiast przeznaczać na to tylko kilka dni. Może ma to coś wspólnego z żonami, które zostały w domu z dziećmi i przygotowywały posiłki dla mężów zajętych czynnościami religijnymi.
Następnego dnia musiałem jechać. Po pierwsze nie chciałem nadużywać niesamowitej gościnności, po drugie w ciągu ostatnich deszczowych dni pokonałem tak niewiele kilometrów, że nie czułem się z tym w porządku. Po pożegnaniu i zapewnieniu, że mogę wracać kiedy tylko zapragnę i nawet z przyjaciółmi, skierowałem się do Adżlun. Był to wyjątkowy dzień, dokładnie pół roku odkąd opuściłem dom.
Droga przez góry była wymagająca, a do tego wrócił deszcz. Ubranie tylko zmieniło temperaturę ciała, bo pod nim byłem tak samo mokry od potu. Na szczęście za przełęczą deszcz zaczął ustawać, a nawet pojawiły się pierwsze promienie słońca. Pomimo tego pogrążałem się w największej w mym życiu depresji. Mam na myśli oczywiście dolinę Jordanu.
Przywitanie głośnym "fuck you" przez jakiegoś dzieciaka nie jest najlepszym znakiem gdy wjeżdża się w żyzną dolinę, zapełnioną cieplarniami i nie dającą szans na dziki kemping. Jazda w nocy tylko potwierdziła te obawy, a jedyny hotel po drodze oferował zarówno pokoje jak i miejsca kempingowe, jedne i drugie w śmiesznych cenach.
Zamiast tego sięgnąłem do sposobu nie używanego od Rumunii. Zajechałem pod bramę jakiejś plantacji i spytałem strażnika o możliwość rozbicia namiotu za płotem. Stróż, facet sporo po pięćdziesiątce, zgodził się, ale wskazał na coś ważniejszego niż jakieś tam namioty. W starej puszcze po oliwie palił się ogień, a gospodarz szybko przygotował na nim wspaniałą pastę z pomidorów, cebuli i oliwy. Ja wyciągnąłem swoje jedzenie i wspólnie zmontowaliśmy posiłek, którym podzieliliśmy się ze stróżem z przeciwnej strony ulicy. Panowie szybko się nasycili, więc jak wsunąłem resztę do czysta, wprawiając ich w dobry humor.
— Żaden namiot, pada deszcz — stwierdził mój gospodarz gdy spytałem o miejsce
do spania. Zamiast tego wskazał na swoje łóżko.
— A ty? Gdzie będziesz spał? — spytałem.
— Ja nie śpię, jestem w pracy — odparł, ale czułem, że to nie cała prawda.
I nie była. Wczesnym wieczorem ruch był spory i przez bramę co rusz coś
przejeżdżało, dając zajęcie gospodarzowi. W przerwach obdzwonił chyba
wszystkich przyjaciół, opowiadając jaki to niespodziewany gość mu się trafił.
Później ruch niemal ustał, a gdy obudziła mnie jakaś spóźniona ciężarówka,
zobaczyłem go śpiącego na betonowej podłodze pościelonej pojedynczym kocem.
Głośno zaprotestowałem i zażądałem zamiany miejsc.
— Nie ma mowy! — odparł, w sposób nie dopuszczający żadnej dyskusji.
Doświadczyłem różnych rodzajów gościnności, ale żeby człowiek, starszy pewnie od mojego ojca, oddawał mi własne łóżko i spał na podłodze... tego było za dużo. Rano poprosił mnie o dolara. Zaświtało mi, że chce pieniążka z mojego kraju, ale podczas wieczornej rozmowy chyba nie zrozumieliśmy się i pomyślał, że w Polsce mamy dolary. Tak się składało, że miałem przy sobie kilka jednodolarówek, w odróżnieniu od złotówek. Dałem mu jedną, wywołując szeroki uśmiech. Potem oddałem mu resztę kawy, którą szybko przyrządził i podzielił się ze mną. Oszołomiony, odjechałem.
Droga nad Morze Martwe była łatwa, choć czasem zatłoczona. Zostawiłem z boku drogie hotele północnego wybrzeża i niedługo dotarłem do miejsca darmowej kąpieli. Kilka źródeł, niektóre dość ciepłe, dostarcza tam słodkiej wody, która pozwala opłukać się z soli po wizycie w morzu. Przewodnik ostrzega, że miejsce to jest zaśmiecone. To nieodpowiednie słowo. Okolica wygląda jak jedno wielkie wysypisko śmieci, zawalone plastikowymi butelkami, talerzami, sztućcami i pudełkami po papierosach. Polecam wszystkim, by podczas wizyty tutaj zatrzymali się przy hotelach i wydali te kilka dinarów za dostęp do porządnej plaży.
Sama kąpiel była zabawna. Pływać się nie da, bo z każdym odepchnięciem kończyny wyskakują z wody. Można za to położyć się na powierzchni i utrzymywać na niej bez żadnego wysiłku. Mimo że deszcze się skończyły, nadal było pochmurno i wietrznie i nawet tutaj, kilkaset metrów poniżej poziomu morza, wiało chłodem. Szybko skończyłem i rozbiłem obóz kilka kilometrów dalej.
Nazajutrz musiałem znów załatać dętkę i wyciągnąć kilka drucików z opony. Podczas tych czynności dostrzegłem jakichś rowerzystów jadących w dół drogą. Niebawem spotkałem ich na postoju. Grupa 20 Brytyjczyków była w drodze do tego samego miejsca co ja. Pedałowali bez bagażu, z samochodami wsparcia i zorganizowanym wyżywieniem. Nie była to jednak zwykła komercyjna wycieczka, ale zbiórka pieniędzy na cele dobroczynne. Za pięciodniową przejażdżkę niektórzy dali więcej niż mój budżet na całą wyprawę.
Miło było z kimś jechać i słyszeć w końcu poprawny angielski. Mimo że to żadna zabawa ścigać się z ludźmi, którzy jeżdżą okazjonalnie lub wcale, ja miałem bagaż, który skutecznie spowalniał mnie na 25km podjeździe do Karak. To wystarczyło by trzymać mnie blisko środka stawki i by wypompować mnie tak, jak jeszcze nigdy wyczerpany nie byłem. Chyba to był zły pomysł by opuścić śniadanie tego dnia.
Gdy wszedłem do sklepu w Karak, jeszcze ociekający potem ale już zmarznięty, zgarnąłem jakieś dwa słodycze i puszkę coli. Usłyszałem wtedy typowe obliczenie: 3 rzeczy, 3 dinary. Roześmiałem się głośno i skierowałem do wyjścia. Obniżyło to cenę, ale nadal nie do poziomu, który powstrzymałby mnie od śmiechu. Cena znów spadła, tym razem w akceptowalne okolice, ale wiedziałem już, że wpakowałem się w pułapkę turystyczną.
Brytyjczycy zaprosili mnie na kolację, po czym autobusem pojechali do Petry. Zacząłem rozglądać się za hotelem, by szybko przekonać się, że tylko dwa są otwarte o tej porze. Tańszy oferował zimne pokoje za zabójczą cenę. Targowanie przyniosło niewielki rezultat i musiałem zapłacić 12JOD, chyba najwięcej od początku podróży. Pomysł na dzień lenia umarł, a kolejny poranek wyznaczony został na czas ewakuacji.
Komentarze:
mama
xmk
Na mapce w profilu wysokości nie starczyło chyba skali, gdy zjechałeś nad Morze Martwe :)
Ania
magda
Trzymam kciuki za dalsze podboje :)
tbe
jerzy
zaprawdę powiadam Ci-nie strasz nas tytułem opowieści.Azaliż mogą wyznawcy proroka stosować przemoc?
Pozdrawiamy Cię z wdzięcznością za ciekawe wpisy i dobre zdjęcia
Średni
Pozdrawiam i czekam na kolejne!
pigiel
majlo
wojciech Dryjański
krewniak z Przemyśla