Prowadzenie podróżniczego bloga może zaowocować na wiele sposobów. Czasami pod postacią nieoczekiwanego spotkania gdy wieść o wyprawie wyprzedza samego podróżnika. Na wiele tygodni przed przyjazdem do Moshi skontaktowała się ze mną Magda, polska nauczycielka z International School w tymże mieście.
Niewielu jest Polaków w Afryce, więc spotkanie z nimi to powinność. Tym razem była to ponownie wielka przyjemność. Magda i Paul powitali mnie w ich przemiłym domu, leżącym w cieniu wielkich drzew. Wakacje wciąż trwały, więc spędziliśmy ten czas wspólnie, wraz z ich dwiema bystrymi córami.
Moshi to dość niezwykłe miejsce we Wschodniej Afryce. Biała twarz nie przyciąga tu uwagi, jako że zagęszczenie wazungu kształtuje się na wyjątkowo wysokim poziomie. Łagodny klimat u stóp Kilimandżaro sprawia, że to idealne miejsce dla przyjezdnych z zimniejszych krajów.
Pyszne polskie jedzenie na moim talerzu i garść przydatnych w drodze akcesoriów to próbki ogromnej gościnności, jakiej doświadczyłem od moich polsko-brytyjskich gospodarzy. Było to szczególnie miłe po długiej, brudnej jeździe ostatnich tygodni. Niełatwo było się pożegnać, ale ciągle miałem sporo do przejechania na wybrzeże, gdzie zaplanowałem większy odpoczynek od pedałowania.
Z Moshi skierowałem się nad Jezioro Chala, leżące na granicy z Kenią. Okoliczny busz nosił liczne ślady słoni, które przekraczały go w ostatnich dniach. Same zwierzęta jednak były nieobecne.
Niestety, jedyną drogę wiodąca nad brzeg jeziora bez konieczności nielegalnego przekraczania granicy wieńczył kemping. Nie byłoby to złe, nawet pomimo wysokich cen, gdybym za samo spojrzenie na wodę nie musiał uiszczać opłaty wjazdowej. Są pewne warunki, na które przystać nie mogę, więc nie dobiliśmy targu. Zawróciłem i niebawem rozbiłem się na wielkiej, wyschniętej łące.
Jeśli ktoś chce zobaczyć naprawdę niebezpieczną afrykańską drogę, to Arusza-Dar jest dobrym przykładem. Będąc częścią trasy łączącej największe miasta Tanzanii i Kenii, przyciąga stada ciężarówek i autobusów. O ile kierowcy tych pierwszych są zwyczajnie szaleni, to te drugie – po raz kolejny – wydają się być prowadzone przez bezmózgich idiotów. Skłoniło mnie to do opuszczenia asfaltu i zboczenia na gruntową drogę za górami.
Jakkolwiek nudno by ona nie wyglądała z początku, trasa ta okazała się miłym doświadczeniem. Niejednokrotnie ptaki z parku narodowego Mkomazi zatrzymywały mnie (w dzień) lub budziły (w nocy) swoimi niewiarygodnymi dźwiękami. Niedługo po tym jak suchy busz zazielenił się dzięki obecności górskich strumieni, pojawiły się pierwsze kokosowe palmy.
Wzdłuż głównej drogi króluje sizal. Jego ogromne uprawy może nie wyglądają zbyt ciekawie ani nie zatrzymują paskudnego wiatru w twarz, ale zapewniły kryjówkę na następne dwie noce. Gdy się skończyły, wjechałem w owocowy raj doliny rzeki Pangani. Pomarańczowe i mangowe drzewa ciągnęły się wzdłuż drogi, a przyjaźni miejscowi obdarowali mnie hojniej niż mogłem zjeść.
Portowe miasto Tanga wyglądało jakby nieopodal wybuchła bomba neutronowa. Gorące popołudnie, dodajmy ramadan i na ulicach nie było niemal nikogo. Kasa biletowa linii promowej, ulokowana w drewnianej szopie, była jednak otwarta. Widok czterech osób w środku napełnił mnie nadzieją, że pomimo drugiej katastrofy w ciągu roku jakiś statek nadal kursuje na wyspę.
— Prom jest zawieszony do odwołania — brzmiała odpowiedź na moje pytanie
odnośnie jutrzejszego kursu.
— Naprawdę? Co się stało? — zapytałem, udając że nie wiem o ostatnich
zajściach.
— Mamy problem ze statkiem. Może to potrwać miesiąc albo... albo nie.
Użyteczna zaś okazała się wiadomość, że w pobliskiej wiosce podobno znajduje
się łódź kursująca na Pembę. Było to w tym samym kierunku, w którym
zamierzałem jechać by odwiedzić Yacht Club Tanga.
Klub świecił pustkami gdy dotarłem, a zaspani strażnicy pomogli mi zadzwonić do ludzi, którzy niestety nie wskazali sensownego rozwiązania. Miałem już wskoczyć na rower, gdy do klubu przybyło trzech chłopaków. Widok mojego pojazdu przykuł ich uwagę i po krótkiej rozmowie byłem zaproszony do rozbicia się w ich ogrodzie, gdy wspólnie pluskaliśmy się w oceanie.
Ich ojciec pojawił się niebawem. Od samego początku polubiłem Karla, emerytowanego pilota z Niemiec, który lata temu pracował dla misjonarzy głęboko w Afryce. Pół godziny później siedziałem przy stole wraz z jego żoną Christine i chłopakami. Obiecali pomóc mi w poszukiwaniu łodzi nazajutrz, podczas gdy noc miałem spędzić w ich domku gościnnym.
Pytanie wśród znajomych nie przyniosło rezultatu i w końcu zdecydowałem poszukać szczęścia w Pangani, ale Karl i chłopcy postanowili pojechać ze mną do rybackiej wioski Sahare. Szybko dowiedzieliśmy się, że jest tam łódź kursująca pomiędzy wybrzeżem a Pembą, ale popłynie następnego dnia.
Jeszcze jeden dzień upłynął w towarzystwie moich wspaniałych gospodarzy, którzy otoczyli mnie opieką i opowiedzieli wiele historii z Afryki. Czas spędzony z ludźmi żyjącymi poza głównym nurtem jest zazwyczaj ciekawy. Cieszyłem się nim bardzo, ale w końcu nadszedł wieczór. Wraz z Karlem pojechaliśmy ponownie do portu, gdzie on cierpliwie czekał aż mały bączek przewiezie mnie bezpiecznie na pokład.
Komentarze:
mama
Michał
arkosław
Patrząc ńa ten stragan z obuwiem stwierdziłem, że od dziś na japonki będę mówił afrykanki...
Życzę dobrej drogi i wiatru w plecy.
magura
Choć moje wypady na rowerze nigdy nie przekroczyły dwucyfrowej odległości to jednak czytam Twoje opisy z wypiekami, zapartym tchem i nutką zazdrości. Magiczna to opowieść i pozwala przenieść się w miejsca, do których z wielkim prawdopodobieństwem nigdy nie dotrę. Jednocześnie tak wspaniale jest oglądać Afrykę oczami niemedialnymi, nie pochłoniętego tysiącem migawkowych ujęć wazungu, ciągle w pogoni między miejscami z folderów, ale kogoś kto miejsc tych istotnie doświadcza i przeżywa. Za to osobiście dziękuję.
Powodzenia na dalszym szlaku!