Droga z Damaszku do granicy wyglądała na prostą. Przynajmniej w kategoriach topologicznych, bo poza tym opuszczenie kraju okazało się nie takie łatwe. A może nawet by takie było, gdybym nie wybrał szosy zamiast autostrady.
Posterunki wojskowe pojawiły się od razu. Na pierwszym tylko machnięto bym
jechał, na drugim pokazałem paszport. Do trzech razy sztuka. Następny był już
dłuższym przystankiem ze zwyczajowymi pytaniami i przeglądem zawartości
aparatu. Już miałem odjeżdżać, gdy pojawił się facet w dresie z Kałasznikowem w
ręku. Z twarzy wyglądał podobnie do samego prezydenta i był dość mocno
pobudzony. Próbował przekonać mnie, że dalsza droga jest obszarem działań
terrorystów i że powinienem odbić na autostradę. Zapytawszy czy wolno mi jechać
dalej szosą, usłyszałem znajomą odpowiedź:
— Możesz jechać, ale to bardzo ryzykowne i nie możemy zagwarantować twojego
bezpieczeństwa.
Tym razem zignorowałem ostrzeżenie. Najbardziej podejrzane na dalszej drodze było chyba moje zachowanie. Wyłączenie świateł, skręcenie w polną drogę i zniknięcie wśród drzew oliwnych to coś, czego „normalni” ludzie pewnie nie robią.
Przeciwny wiatr, który skrócił mój dystans ostatniego dnia, przez noc ucichł. Pojawił się za to deszcz. Dzięki błotu naniesionemu na szosę przez pojazdy rolnicze, rower, jak i dolna część mojego ciała, nabrały brązowego koloru. Wyglądając tak atrakcyjnie przejechałem niezliczone posterunki, zrobiłem pokazy zdjęć, wypiłem parę szklaneczek herbaty i miałem niemiłe spotkanie z grupą dziwnie pobudzonych nastolatków, którzy próbowali zatrzymać mnie siłą. Jeden cios pozwolił odzyskać wolność. Odjeżdżając poczułem, że ktoś kopnął rower, a pusta butelka, którą wiozłem z tyłu, przeleciała mi nad głową. Wyprostowany środkowy palec był ostatnim moim słowem w tej kulturalnej wymianie opinii, ale nigdy nie dowiedziałem się czego chciała druga strona.
W końcu dotarłem do granicznego miasta Daraa. Tam pokonałem kilka kolejnych posterunków, by w końcu zostać poinformowanym, że granica jest zamknięta. Wspaniale! Świetnie, chłopaki, że przekazujecie sobie informacje. Tak zorganizowana armia na pewno wygra każdą wojnę.
Oficer, który przekazał mi wiadomość, poprosił też bym opuścił miasto jak
najszybciej, zanim zapadnie zmrok.
— Terroryści strzelają do nas każdej nocy. Każdej nocy! Miasto jest
niebezpieczne. Jedź! — zachęcił mnie.
Pojechałem więc i koniec końców skierowałem się na autostradę. Tamtejsze
przejście miało być otwarte.
Na granicy czekała na mnie kolejna niespodzianka. Podatek wyjazdowy. Chyba armii kończyła się amunicja, bo każdy kto chciał opuścić miasto musiał zapłacić 500 SYP (10USD). Dokładnie taką samą kwotę, jaką wymieniłem na jordańskie dinary w Daraa.
Zawsze zastanawiała mnie bezdenna głupota ludzi, którzy ustanawiają podatki wyjazdowe, ale nie pomyślą by poinformować kogokolwiek na wjeździe. Co ma zrobić osoba, która pojawi się na granicy bez pieniędzy? Czyścić kible w terminalu, czy żebrać przed wejściem, aż do uzbierania potrzebnej kwoty? W Syrii, gdzie zagraniczne karty kredytowe zostały zablokowane przez USA parę miesięcy temu, wygląda to podwójnie głupio.
Na szczęście, wymieniwszy pieniądze z powrotem, po dodaniu paru drobniaków, które zostały w kieszeni, mogłem uzbierać wymaganą kwotę. Zapłaciłem, dostałem stempel i opuściłem kraj. I poczułem się z tego powodu szczęśliwy.
Po stronie jordańskiej atmosfera była znacznie spokojniejsza. Nawet fakt, że jedyny bankomat nie działał i musiałem znowu wymienić walutę na opłatę wizową, nie zepsuł mi humoru. Późno w nocy opuściłem terminal, skręciłem w stronę Jarash i niebawem rozbiłem namiot koło drogi.