Palmyra jest wielką atrakcją turystyczną Syrii. Pomimo tego, nie spodziewałem się spotkania z tłumami. Napięta sytuacja w kraju, niski sezon i religijne święto były gwarancją minimalnej liczby przyjezdnych.
I faktycznie, prawie nie było turystów. Miasto Tadmur, sąsiadujące z ruinami Palmyry, wyglądało na wpół opuszczone. Zamknięte restauracje, sklepy z pamiątkami, brak Internetu, i najbliższy falafel odległy o 15 minut spaceru od hotelu. Niedobór oleju napędowego, który nęka cały kraj od tygodni, objawił się brakiem gorącej wody. Pomimo tego, będąc zmęczonym ostatnim przeskokiem i mając przed sobą następne 250km przez pustynię, zatrzymałem się na dwa dni.
Ruiny Palmyry są duże. To wszystko. Nie jestem miłośnikiem klasycznej greko-romańskiej architektury, więc nie zachwyciły mnie zbytnio. Większe rozczarowanie przyszło gdy wydałem 10USD na bilet wstępu w świątyni Baala, która w istocie jest kupą kamieni, z których kilka tylko wyrzeźbiono w ciekawszy sposób. Bilet pozwalał mi odwiedzić inne płatne atrakcje w okolicy, ale szybko przekonałem się, że nikt nie pilnuje tu godzin otwarcia i wszystko zamyka się przedwcześnie.
Samo miasto było innego rodzaju wyzwaniem. Nawet w Syrii, gdzie ludzie są ogólnie przyjaźni i obcokrajowcy nie muszą obawiać się naciągactwa, turystyczne miejsca rządzą się swoimi prawami. Dzieci proszą o pieniądze, a niektóre całkiem sprawnie odgrywają rolę głodnych i nieszczęśliwych. Zakupy to też zabawa. Pierwsze obliczenia sklepikarza zazwyczaj opierają się na prostej formule: kupujesz pięć rzeczy, płacisz 5USD. Nawet jeśli na produktach są ceny. Reprymenda nie wywołuje na twarzy nawet cienia wstydu, za to obniża cenę. Po dotarciu do właściwej kwoty można nawet usłyszeć „przepraszam” i dostać gratisowego cukierka, tylko po to by następnego dnia sytuacja się powtórzyła. Naciąganie to po prostu sposób życia w takich miejscach, o czym dobrze wiem, ale po tak dobrych wcześniejszych doświadczeniach w Syrii jest to dla mnie bardziej rażące.
Po ponad dwóch tygodniach spędzonych w kraju spotkałem wreszcie obcokrajowców. Jeden nie był tak całkiem obcy, bo mówił po polsku, mimo że urodził się w Stanach. Inny, młody Norweg, był właśnie w drodze z ojczyzny do... RPA! Mimo że nasze trasy pokrywały się, on jechał na dwóch kołach więcej i w innej skali czasowej. Wyruszył we wrześniu i miał zamiar zakończyć podróż w ciągu kilku następnych miesięcy. Pomimo tego mogliśmy wymienić się doświadczeniami na temat odwiedzonych krajów i pomysłami związanymi z tymi leżącymi przed nami.
Była tam też brytyjska para, która mieszka i pracuje na Bliskim Wschodzie. Dałem im moje niewykorzystane bilety i zyskałem kontakt w Kairze, który może okazać się pomocny podczas mojego tam pobytu.
W końcu ruszyłem w długą drogę do Damaszku. Czekało na mnie ponad 240km przez pustynię. Pierwszym pomysłem było podzielenie tego na dwa równe dzienne dystanse, ale czekając bezowocnie na otwarcie ruin antycznego teatru zmarnowałem cenne poranne godziny. To był mój słaby dzień. Palące słońce przyprawiło mnie o ból głowy, pomimo owinięcia chustą i ubrania ciemnych okularów przeciwsłonecznych. Jadąc sporo po zachodzie słońca, skończyłem nie osiągnąwszy 100km. Kolejny dzień był łatwiejszy, trochę pochmurny i bardziej z górki.
Na drodze do Damaszku panuje wyraźnie większy ruch niż na tej, którą przybyłem z Homs. Część z niej jest też trasą do Iraku, więc liczba ciężarówek i autobusów jest po prostu za duża dla wąskiej, pojedynczej i pozbawionej pobocza nitki drogi. Nieoczekiwanie, kierowcy wiozący towar okazali się rozsądniejsi i mniej agresywni niż ci, który odpowiadali za kilkadziesiąt istnień ludzkich na pokładzie. Autobusy sprawiają wrażenie, jakby ktoś przyspawał pedał gazu do podłogi na początku podróży. Nigdy nie zwalniają, wyprzedzają każdy pojazd poruszający się choćby odrobinę wolniej, nawet jeśli sam jest w trakcie wyprzedzania. Ich kierowcy zazwyczaj anonsują zamiar prześlizgnięcia obok rowerzysty z dystansem kilku centymetrów i różnicą prędkości koło 100km/h. Zazwyczaj, bo czasem ręka służąca do naciskania klaksonu zajęta jest już przez telefon komórkowy. Zaczynam rozumieć, czemu wiele pojazdów zdobi napis „mashallah”, który z grubsza oznacza „Bóg tak chciał”.
Ku zaskoczeniu, do stolicy dotarłem w jednym kawałku. Szybko znalazłem hostel, urządzony w starej rezydencji z miłym patio, zaraz przy niewielkiej bazarowo-kawiarnianej uliczce. Z takim komfortem, urokiem, łatwym dostępem do jedzenia i niską ceną, miejsce jest po prostu świetne. Byłoby jeszcze lepsze, gdyby pojawili się inni podróżnicy. Jednego wieczoru spotkałem dwie Chinki, ale poza tym w kawiarni na patio gościły głównie grupki miejscowych, przychodzące by napić się herbaty, zapalić nargilę, skorzystać z bezprzewodowego Internetu i zniknąć. Hostel tymczasem mógłby pomieścić dziesiątki osób. Mimo że słyszałem o atakach na kilka ambasad w Damaszku, na ulicy nie dało się zauważyć śladu zagrożenia. Mimo tego, obcokrajowcy zostali skutecznie wystraszeni przed odwiedzinami w Syrii, doprowadzając do upadku cały jej biznes turystyczny.
Samo miasto jest przyjemne, z ładną starówką, sławnym bazarem i wspaniałym meczetem pośrodku. Moja reakcja nie była jednak tak entuzjastyczna jak w Aleppo. Chyba przyzwyczaiłem się do Syrii. To, jak i spojrzenie w kalendarz, mówią mi, że pora ruszać naprzód. Jako że na południu nie ma wiele do oglądania, a sytuacja w tamtejszych miastach jest wątpliwa, prawdopodobnie popędzę prosto do granicy, co powinno zająć mi dwa dni.
Komentarze:
mama
Wojtek
Pozdrower
W.
Marta
pozdrawiamy
Chris
Do you feel isolated from the fact that the whole country is about to explode in a civil war?
michal
As it comes to the civil war, nothing is exploding. Rather warming up very slowly.