Przez te ostatnie miesiące, spędzone daleko od domu, wielokrotnie zdarzyło mi się być hojnie goszczonym. Tym niemniej nasz pobyt w Lusace był wyjątkowy. Marcin wyglądał na szczęśliwego, że może z kimś porozmawiać po polsku i włożył dużo wysiłku byśmy byli dobrze najedzeni i nie nudzili się nawet przez moment.
Wizyta rozpoczęła się kilkoma wieczornymi piwami, a kontynuacją był wspaniały obiad z owoców morza następnego dnia. Niebawem nastąpiła kulminacja, pod postacią imprezy w wielkim klubie, gdzie zebrało się sporo ciekawych osób. Wliczywszy w to dwóch pilotów z RPA, którzy właśnie wyszli z samolotu po twardym przyziemieniu na międzynarodowym lotnisku w Lusace i zablokowaniu go na kilka godzin. Było sporo powodów do wypicia piwa, więc nazajutrz poczuliśmy zmęczenie i nie opuszczaliśmy domu. Rafał wyjął gitarę i śpiewaliśmy wszystko, co przyszło nam do głów, sącząc różnego rodzaju napoje wyskokowe.
Mimo że większość znanych mi pilotów uwielbia się bawić — a Marcin nie należał w tym względzie do wyjątków — zbliżały się dni robocze i trzeba było wrócić do normy. Oznaczało to zdrowsze zajęcia, w tym odpoczynek na basenie w najlepszym hotelu w stolicy. Pływając w krystalicznie czystej wodzie nie mogłem uwierzyć, że jeszcze kilka dni wcześniej siedziałem w pylistym buszu, brudny i lepki od potu, jedząc taki sam makaron z pomidorami jak poprzedniego dnia. Pedałując w upale, kładąc się spać w samych majtkach z nadzieją upatrując chwili chłodu tuż przed wschodem słońca, nie mógłbym sobie wyobrazić wizyty w saunie w Afryce. Już kilka dni później, w hotelu, zrobiłem to. I było to wspaniałe uczucie!
Trudno było wyjechać. Odkładaliśmy to raz, drugi, trzeci... Po tygodniu spędzonym w Lusace w końcu wspięliśmy się na rowery, czując dobrze, że nasze brzuszki w tym czasie urosły. Po raz pierwszy nie byłem do końca szczęśliwy, że znowu ruszam w drogę.
Przez większość dystansu otoczenie wyglądało równie nieciekawie jak poprzednio. Busz, busz, busz. Niemniej jednak teren stawał się coraz bardziej pofałdowany i trzeciego dnia, gdy opuściliśmy główną drogę, był już górzysty. Z przeciwnym wiatrem i ciągłymi zjazdami i podjazdami nie było łatwo, nawet mimo tego, że w ogólnym rozrachunku zjechaliśmy jakieś 1000m w dół.
Ogólna zasada mówi, że im niżej tym cieplej. Gdy w końcu dotarliśmy do granicy na wielkiej rzece Zambezi, było gorąco jak w piekle. Kilka dni wcześniej, jeszcze w Lusace, podjęliśmy decyzję by pominąć Namibię z racji wysokich temperatur, na jakie natrafilibyśmy tam w listopadzie. Teraz, jadąc przez zaporę Kariba, pogratulowaliśmy sobie mądrego planu. Jeśli tutaj, w Zambii, musieliśmy pić po 7 litrów wody dziennie, to ile byłoby potrzeba na pustyniach Namib i Kalahari z początkiem lata?
Po postoju na obejrzenie potężnej zapory — chyba największego dzieła inżynierii od Egiptu — wspięliśmy się na pagórek po drugiej stronie. Był to 23 kraj na mojej drodze: Zimbabwe. Nigdy nie byłem w Stanach Zjednoczonych, ale coś mi mówi, że wyglądają podobnie: wszyscy mówią po angielsku a za Coca-Colę płaci się dolarami. Z potężną butlą tego napoju padliśmy na ziemię pod supermarketem, który wyglądał już mniej amerykańsko. Raczej przypominał polski sklep sprzed 25 lat, pod koniec rządów komunistycznych. Półki w wielkiej sali prezentowały tylko kilka produktów: herbatę, sos pomidorowy, chleb i mydło.
Nie czując sił do dalszej drogi, odnaleźliśmy szkołę. Dyrektor wskazał nam klasę, w której zalegliśmy pod ogromnym wentylatorem, ciągle oblewając się potem. Po krótkiej rozmowie zorientowaliśmy się, że nasz gospodarz zna polskie małżeństwo, w którego domu mieliśmy zatrzymać się kilka dni później, w Harare.
Kolejnego dnia, na ostatniej stacji benzynowej w Karibie, zatrzymaliśmy się na coś chłodnego do picia. Kilku mężczyzn pakowało obok do samochodu potężne worki z lodem, z których wyrzucili na trawnik dwie duże nadmiarowe kostki. Ludzie wyglądali na zaskoczonych widokiem dwóch rowerzystów, którzy podnieśli je, przytulili, głaskali, a w końcu położyli sobie na głowach.
Dalsza droga, wspinająca się jakieś 900m w górę, prowadziła nas przez obszar wyznaczony na safari. Wszyscy ostrzegali nas przed dziczyzną, recytując długą listę groźnych zwierząt rzekomo zamieszkujących obszar. Opuszczanie drogi i biwakowanie było zabronione i dokładnie to zrobiliśmy. Jak zwykle nie zobaczyliśmy ani nie usłyszeliśmy niczego, poza stadem pawianów i rojami końskich much głodnych naszej krwi.
Główna droga prezentowała się monotonnie. Otaczał ją busz i opuszczone pola — wyraźne świadectwo “reformy ziemnej” przeprowadzonej kilka lat wcześniej przez reżim Mugabe. Ostatnie dni suchej pory pokolorowały je brązami i żółciami, z okazjonalnymi tylko kępkami zieleni. W wioskach i miasteczkach łatwo było znaleźć sklep, czasem nieźle zaopatrzony, ale zazwyczaj pozbawiony prądu i zimnych napojów. Pomimo tego wielu miejscowych już od rana raczyło się ciepłym piwem. Popołudniami obecność licznych pijaków stawała się już trochę męcząca.
Jednym z większych miast an trasie było Chinhoyi. Gdy wychodziłem z supermarketu, dzierżąc w rękach dwa wiadra lodów, Rafał rozmawiał już z jakąś młodą białą parą. Karen i Jerry zaoferowali nam biwak w jakimś klubie polo, ale już po kilku minutach zmienili zdanie i poprosili byśmy pojechali za nimi do domu.
W wielkim domu, z jeszcze rozleglejszym ogrodem i basenem, spotkaliśmy pozostałych członków rodziny, którzy akurat nigdzie nie podróżowali. Przypominało to sytuację znaną mi z ostatnich lat w Polsce: ktoś wyjeżdża, ktoś wraca, a rodzina nie może się w całości zebrać pod jednym dachem. Zastaliśmy tam dwie córki wraz ze swoimi chłopakami. W domu mieszkała też gosposia, ogrodnik, wielki kot i pięć psów. Cała rodzina próbowała odnaleźć się w nowej rzeczywistości po tym jak reżim wyrzucił ją z farmy osiem lat wcześniej.
Mimo że panowały trudne czasy, a częste braki prądu lub wody przypominały o zapaści krajowej gospodarki, nasi gospodarze starali się żyć jak zazwyczaj. Mieliśmy szczęście przybyć wprost na sutą kolację. Wielkie steki wylądowały na naszych talerzach, a wkrótce my wylądowaliśmy w wielkich, miękkich łóżkach. Po raz kolejny zaskoczyła nas niesamowita gościnność ze strony całkowicie nieznanych ludzi.
Im bliżej stolicy, tym częściej ziemia była nawadniana i uprawiana. Po biegnącym obok torze jeździł pociąg z 1951 roku, a małe lotnisko na przedmieściach Harare obsługiwało całkiem spory ruch, podczas gdy na płycie stało szesnaście małych samolotów. Samo miasto wyglądało zielono i spokojnie, choć było też trochę zaniedbane.
Podczas swojej pierwszej próby przejechania Afryki Rafał podróżował z
polską parą jadącą na rowerach dookoła świata. Od
nich dostaliśmy numer do naszych gospodarzy w Harare. Jeszcze będąc w Lusace
zadzwoniliśmy z pytaniem czy moglibyśmy zatrzymać się u nich na kilka dni.
— Oczywiście — brzmiała krótka odpowiedź. — Ale nas wtedy nie będzie w domu.
W ten sposób zostaliśmy ugoszczeni przez tą wspaniałą polską parę, nigdy nie
spotkawszy ich osobiście. Powierzyli nam cały wielki dom i poinstruowali
gosposię by nas karmiła. Czuliśmy się trochę niezręcznie w tej sytuacji, ale
gość jest gościem, a w południowej Afryce życie rządzi się innymi zasadami niż
w Europie.
Komentarze:
mama
Iwo
donosiciel
Sorrry Panowie :)
Wojtek
Powodzenia i jeszcze przyjemniejszych przygód!
Pataty i Pomarańcze
Trochę szkoda przepięknej Namibii, co?
Pamiętam, że Peter się zachwycał, no ale on chyba nie był tam latem, bo na zdjęciach był w czapce ;)
Powodzenia w dalszej drodze chłopaki!
Chłodu i wiatru w plecy!
Pozdrawiamy ze śnieżnego już Wrocławia.
Aga i Adam