Poranek na granicznym posterunku był zaskakująco chłodny i wietrzny. Lekko
zziębnięci podtoczyliśmy rowery pod biuro imigracyjne, by podstemplować
paszporty. Gdy oficer przeglądał sobie moją kolekcję wiz, ja omiatałem
wzrokiem tablicę ogłoszeń. Był tam cennik wizowy, mówiący że koszt jest
podwójny dla Amerykanów (pewnie dlatego, że wszyscy są bogaci) i poczwórny dla
Pakistańczyków.
— Przepraszam — spytałem oficera. — Dlaczego Pakistańczycy muszą płacić aż 200
dolarów za wizę?
— Bo ich nie potrzebujemy! — brzmiała błyskawiczna i szczera odpowiedź.
Kolejna rzecz, której powinniśmy nauczyć się od Afrykanów: porzucić głupią poprawność polityczną i mówić rzeczy wprost.
Potem stoczyliśmy się do Kigomy, na ponowne spotkanie z Jeziorem Tanganika. Dzięki dobrym relacjom pomiędzy Michałem a kościołem katolickim mieliśmy darmowy kemping z dostępem do prysznica i ogromnym stołem, na którym mogliśmy rozłożyć mapę. Pierwszy dzień odpoczynku po trzech tygodniach ciągłego, ciężkiego pedałowania!
Jakkolwiek ciekawe były ostatnie przygody, obaj czuliśmy zmęczenie. A w stosunku do szacunkowego planu czasowego byliśmy w tyle za najbardziej pesymistycznym wariantem. Michał miał ustalone terminy, a jadąc przez Burundi wylądowaliśmy daleko od jakiegokolwiek asfaltu w Tanzanii.
Inną opcję uosabiała oddalona o kilkaset metrów stacja kolejowa. Kigoma jest końcowym przystankiem Centralnej Linii Kolejowej. Ostatecznie zdecydowaliśmy się rozdzielić. On powędrował w stronę długiej kolejki czekającej za biletami, a ja popedałowałem w dal.
Pierwszą rzucającą się w oczy różnicą między Tanzanią a poprzednimi krajami jest mniejsza liczba ludzi. Wioski pojawiały się z rzadka, a ich mieszkańcy zachowywali więcej taktu. Nie było dużo krzyków „mzungu!”, a nawet dzieci zazwyczaj siedziały cicho. To była miła odmiana.
Przez większość pierwszego dnia miałem asfalt, ale po południu skończył się on raz i na dobre, ustępując pylistej drodze będącej placem budowy dla dalekowschodniej kompanii. Otaczał ją bezkresny busz, który, na dwa miesiące przed nadejsciem deszczu, wyglądał na suchy jak pieprz. Kolumny dymu znaczyły miejsca podłożenia ognia, który pochłaniał zbrązowiałe rośliny zadziwiająco powoli. Pełzł niespiesznie, połykając co mniejsze krzewy i zostawiając drzewa w całości. Zapewne była to technika na pozbycie się kolczastego podszycia i zyskanie wygodnego dostępu do bardziej cennego drewna opałowego.
Pora sucha poważnie ograniczyła wybór jedzenia. Przydrożne stoiska prezentowały wąski wybór owoców za wysoką cenę. Dostęp do wody też był utrudniony, ale na szczęście w okolicy płynęło kilka rzek i poziom wód gruntowych pozostawał dość wysoki by zasilić część studni. Niestety, ciecz wyciągana z nich nieraz przypominała mleko, a to za sprawą unoszącego się w niej pyłu.
Ten pył był wszędzie. Afrykańska ziemia, od kiedy opuściłem Saharę, rzadko miała coś na kształt ziarnistej struktury. Zazwyczaj po prostu pękała i rozpadała się na coraz drobniejsze cząstki, szybko obracając się w drobny proch. Bardzo szybko byłem nim cały pokryty, jako że każdy przejeżdżający samochód kilkukrotnie przekraczał rozsądną prędkość i wzbijał w powietrze potężne tumany.
Zachowanie kierowców nigdy nie przestało mnie zadziwiać. Przeciętny Afrykanin zazwyczaj żyje w dużo wolniejszym tempie niż jego europejski odpowiednik. Nie pracuje więcej niż to konieczne i czuje się dobrze nie robiąc niczego. Ale wsadzić go tylko za kierownicę i nagle przemienia się w demona prędkości. Ciężka noga wdeptuje gaz w podłogę, jakby los całego świata zależał od jego wczesnego przybycia do celu. Nie zna on strachu ani szacunku dla mniejszych użytkowników drogi. Jak to działa, pojęcia nie mam, ale może być ciekawym zagadnieniem dla psychologów.
Pył osiadał nie tylko na mojej skórze i ubraniu, ale też na elementach roweru. Łańcuch szybko brudził się i hałasował, wymagając czyszczenia i ponownego smarowania czasem i co 40-50km. To akurat oznaczało pół dnia jazdy i skłaniało do przerwy. W godzinach południowych i tak było za gorąco by jechać, a do tego wzmagał się przeciwny wiatr, dodatkowo utrudniając pedałowanie.
Po początkowym buszu pojawił się przyjemny, rzadki las. Nauczyłem się już, że w Afryce wszystko kłuje, ma ciernie lub przynajmniej czepia się ubrania. Tutaj, zaskakująco, rośliny były gładkie i bardziej przyjazne. Wybranie miejsca na południową drzemkę nie nastręczało trudności: znaleźć cień i upewnić się, że nie ma za dużo owadów. Mangowce oferowały najlepsze warunki, ale na nieszczęście zazwyczaj rosły w wioskach.
Drugiego dnia przekroczyłem rzekę Malagarasi. Wyglądała na czystą, więc skorzystałem z okazji by spłukać kurz z siebie i roweru. Fundamenty mostu zwykły służyć miejscowym do kąpieli i czerpania wody, więc pojawienie się mzungu szybko skupiło nieduży tłumek. Mimo że używałem wody w taki sam sposób jak oni, z jakiegoś powodu wywołało to wiele komentarzy i śmiechu.
Dwa pyliste dni później dotarłem do miasteczka zwanego Urambo. Tamtejszy nauczyciel pomógł mi znaleźć tanie zakwaterowanie i jedzenie, wspominając że raz w przeszłości pojawił się w tym miejscu mzungu cyklista. Pochodził z Hiszpanii i był w drodze dookoła świata. Miało to miejsce w... 1997r. Zdecydowanie brzmiało to jak dobry powód bym był atrakcją dla tubylców.
Kolejnego dnia dotarłem do miasta Tabora. Plan zakładał dzień odpoczynku, ale
przybywszy już po zmroku nie mogłem znaleźć miejsca. Wszystkie noclegownie
były pełne. Pytając ludzi, dotarłem do dużego budynku z restauracją i pokojami
za cenę znacznie wyższą niż oczekiwana przeze mnie. I tak wszystkie były
zajęte, więc wycofałem się. Miałem właśnie odjechać, gdy pojawił się
właściciel i mnie zatrzymał.
— Masz namiot? — zapytał.
— Mam.
— Możesz mieć problem ze znalezieniem miejsca o tej porze. Ale za budynkiem
mam kawałek podwórka. To bezpieczne miejsce, choć trochę zakurzone. Możesz też
skorzystać z gorącego prysznica w budynku.
— Dobrze. Ile to będzie kosztowało?
— Nie chcę od ciebie pieniędzy. Chcę tylko pomóc.
Tak spotkałem Alnashira, członka sporej społeczności Azjatów w Tanzanii, pochodzącego z Subkontynentu Indyjskiego. Nie tylko zapewnił mi miejsce na noc, ale i zaprosił na kolację i śniadanie. Wygląda że nawet daleko od ojczyzny azjatyccy muzułmanie podtrzymują tradycję niezwykłej gościnności.
Stamtąd pojechałem kolejną pylistą drogą. Była bardziej ruchliwa, jeszcze brudniejsza i momentami tak piaszczysta, że musiałem pchać rower. Wioski pojawiały się częściej, a roślinność rzadziej, przez co zmuszony byłem szukać miejsca pod namiot już po zmroku. Na szczęście pod koniec drugiego dnia dotarłem do asfaltu. Po blisko 500km przejechanych po brudzie i pyle był on dużą ulgą, nawet pomimo tego że wiatr dął prosto w twarz.
Do suchej pory dodajmy ramadan, który zaczął się dwa dni wcześniej. Znalezienie jedzenia nie było proste. Gdy drugi dzień zmagań z wiatrem dobiegał końca, zatrzymałem się w małej wiosce i spytałem w sklepie o miód.
Sklepikarz, muzułmanin, właśnie szykował się do zamknięcia interesu i udania
na modlitwę o zachodzie słońca. Jego odpowiedź była przecząca, ale moje
pytanie usłyszał inny klient.
— Czy pan pości, sir? — spytał.
— Nie. Nie jestem muzułmaninem.
— Mogę wspomóc moim miodem. Zapraszam za mną.
I minutę później szeroko uśmiechnięty Abdul nalewał do mojej butelki miód ze swojego wielkiego pojemnika. Za darmo i życząc mi szerokiej drogi. Pewnie gdybym na jego pytanie odpowiedział twierdząco, czekałoby mnie zaproszenie na iftar.
Tej nocy dałem sobie spokój z rozbijaniem namiotu. Leżałem na suchej, spękanej od słońca ziemi zżętego dawno pola, a nad moją głową szumiał zimny wiatr. Pierwsza herbata była wyborna, kolejną zaś wyplułem z niesmakiem. Woda z drugiego pojemnika była niemal niezdatna do picia. Niebawem miałem przekonać się, że to dość częste w tej okolicy.
Nazajutrz pojawiły się góry. Podjazd był miłą odmianą. Z dwóch robót wolę wspinać się, zyskując wysokość, niż trwonić energię na walkę z wiatrem. Późnym popołudniem dotarłem do Singidy i odnalazłem miły hotelik, który miał być miejscem wypoczynku kolejnego dnia.
Miasto, choć podłączone do świata asfaltem, było nadal słabo zaopatrzone. Jako że gdzieś zapodziałem swoje łatki, chodziłem od jednego sklepu rowerowego do kolejnego w poszukiwaniu tego taniego chińskiego wyrobu. Bez szans. Wszyscy mechanicy po prostu cięli stare dętki i czochrali je brzeszczotem przed przyklejeniem. Było to dla mnie zaskakujące. Oczekiwałem, że Tanzania będzie krajem rozwiniętym (jak na Afrykę), podobnie jak Kenia. Ku wielkiemu rozczarowaniu jej zachodnia część okazała się być zacofana i nieraz wręcz przypominała w tym względzie Etiopię. Po prostu dziki zachód.
Gdy w końcu opuściłem Singidę, wiatr próbował urwać mi łeb. Na szczęście po jakichś 20km skręciłem ku północy i już więcej nie stawiał mi oporu. Dotarłem na krawędź płaskowyżu. Pozostawiwszy zjazd na kolejny dzień, rozbiłem się, ponownie bez namiotu, w miejscu gdzie stok zaczynał gwałtownie opadać.
Obudzić się w Afryce w wilgotnym śpiworze to niespodzianka. Jeszcze większą niespodzianką jest całkowicie zachmurzone niebo. Wypełznięcie prosto w silny i zimny wiatr i wskoczenie na rower jest w takich warunkach dość trudne. Szczególnie gdy nie ma się prawie nic na śniadanie, a woda w butelkach jest tak paskudna, że nawet gorąca herbata nie kusi. Dobrze że wieś była niedaleko, a chapati towarzyszyła herbata zaparzona na gorącym kozim mleku.
Zjazd nie był tak bliski jak sobie wyobrażałem. Przed nim leżał długi ciąg pagórków, ale pod wieczór nareszcie sturlałem się do Babati. Tam też spotkałem pierwszego rowerowego podróżnika od czasów Etiopii. Jako że oczekiwaliśmy od noclegu różnych cen i standardu, szybko nasze drogi rozeszły się.
Przede mną leżał Step Masajów. W rzeczywistości pokryty dość przewiewnym buszem, dla mnie był przede wszystkim odcinkiem bardzo ruchliwej drogi. Połowę ruchu stanowiły terenówki przystosowane do safari, wiozące wazungu do parków narodowych. Ich liczba znacznie wzrosła kolejnego dnia, gdy minąłem drogę prowadzącą do Serengeti i Ngorongoro.
Tam gdzie jeżdżą bogaci biali, tam też jest najgorsza rzecz jaką spotkałem w Afryce: żebracy. Smutny był widok młodych Masajów, w tradycyjnych strojach i malunkach na twarzy, wystających przy drodze w oczekiwaniu na gotówkę w zamian za zdjęcie lub za nic. Jeszcze smutniej było spotkać chłopców w szkolnych mundurkach, którzy z lekcji angielskiego nie wynieśli nawet „hello” tylko „give money”. Ale moja cierpliwość już się skończyła. Goniłem ich wszystkich kijem. Zadziwiające jak skutecznie działa on przeciw Afrykanom, którzy zapewne znają go jako narzędzie edukacyjne z pierwszych lat szkoły.
Kolejne dwa dni i dotarłem do Aruszy. Miasto zbyt duże i zbyt zatłoczone by zainteresować, ale w końcu w sklepach był jakiś wybór. Po pierwszej nocy w centrum udałem się na kemping ulokowany w dużo cichszej okolicy.
Wieczorem pojawiła się grupa wazungu, wraz z kierowcami i kucharzem. Gdy rano odjechali do Serengeti, szef kenijskiego personelu podzielił się ze mną śniadaniem: wspaniałymi naleśnikami i owocami.
Pomimo pory suchej, na zboczach Meru doświadczyłem lekkiego deszczyku. Pierwszego od bardzo dawna. Ale opuszczałem już tą górę, ciągle skrytą w chmurach. Pojechałem do Moshi, leżącego u stóp Kilimandżaro. Po dziesięciu tygodniach i 4000km wróciłem do niemal tego samego miejsca, w którym obchodziłem pierwszy rok w drodze.
W końcu pora by pojechać na południe.
Komentarze:
Vito
mama
hdk
powodzenia, lubelszczyzna trzyma kciuki (objadając się bobem, cukinią, pesto, sałatką z rukoli i popijając schłodzoną gazowaną muszyniankę hehe) ! :)
Aga i Adam
Zdaje się, że dość późno rozglądasz się za noclegami.
Pozdrawiamy mocno!
Jeszcze z Wrocławia... :)