„Welcome to Egypt!” to zdanie, które słyszy się przynajmniej kilka razy dziennie podczas zwiedzania egipskich miast. Przyjazne podejście do gości, do którego przywykłem na Bliskim Wschodzie, ma swoją kontynuację w Afryce. Jakkolwiek, można już tu odebrać wyraźne sygnały, przypominające podróżnikowi na jakim kontynencie się znalazł.
Mimo że mieszkałem kilka miesięcy w Teheranie, jednym z najbardziej zatłoczonych i zanieczyszczonych miast na świecie, to wielkość i ruch uliczny Kairu zrobiły na mnie wrażenie. Jadąc z Heliopolis — gdzie zatrzymałem się w mieszkaniu Johna — do Piramid można spędzić dwie godziny, podczas których wdycha się większość tablicy Mendelejewa, z ledwością unika przejechania przez rozliczne środki transportu (wliczając w to zwierzęta) i wchodzi w bliski kontakt fizyczny z przedstawicielami obojga płci na pokładzie minibusu w godzinach szczytu. Tylko po to, by do celu dojechać o godzinie zamknięcia.
Będąc przyzwyczajonym do ciszy i świeższego powietrza, zacząłem badanie stolicy dość niemrawo. Pierwsze dni upłynęły na relaksie z książką i delektowaniu się tanim egipskim jedzeniem. Pierwsze odwiedziny w centrum miały miejsce kilka godzin po tym jak armia brutalnie oczyściła Tahrir z demonstrantów. Pomimo tego, wieczorem na plac przybyła kolejna pokojowa demonstracja i na nim już została. Przez kolejne dni byłem świadkiem protestów, słyszałem w nocy strzały, ale jakoś wszystko to ograniczone było do centralnego placu. Jedną przecznicę dalej życie płynęło normalnie, w tłumie pijącym herbatę i palącym szisze, z ulicznymi sprzedawcami oferującymi pomarańcze i falafele.
Czekałem na ważną osobę z Polski. Gdy już przyjechała, zatrzymaliśmy się na moment w centrum, akurat żeby spotkać ciekawych podróżników.
Z dwoma z nich, jadącymi z Londynu do Kapsztadu, skontaktowałem się zawczasu. Nasze planowane trasy są niemal identyczne i pomimo odpoczynku od roweru, mam nadal szansę ich dogonić i wspólnie wjechać w głąb Afryki.
Podczas wizyty w sklepie rowerowym chłopcy natknęli się na trzech Południowoafrykańczyków, którzy właśnie dotarli do celu, jadąc w dokładnie przeciwnym kierunku. Pojawił się też Portugalczyk, Mateusz, podążający z Nordkapp na Przylądek Igielny, tyle że bez roweru. Wspólnie utworzyliśmy porządny zespół do picia piwa, który szybko wyleczył mnie z trzymiesięcznej abstynencji. Pomimo muzułmańskiej kultury, Egipt oferuje przyjemne miejsca do tego zajęcia, przynajmniej w Kairze.
Szybko jednak, po nieudanej próbie odwiedzenia Piramid, uciekliśmy od smogu i hałasu stolicy. Mając trzy tygodnie do dyspozycji, ruszyliśmy najpierw do Aleksandrii.
To śródziemnomorskie miasto ma więcej uroku niż centrum Kairu. Rozciągnięte wzdłuż wybrzeża i obfitujące w europejską architekturę, jest mniej dotknięte korkami ulicznymi (choć nadbrzeżna ulica za dnia nie jest przyjemna) i oferuje świeże powietrze. Małe boczne uliczki pozwoliły nam zwiedzić targowiska i nacieszyć się tanim, lokalnym jedzeniem. To dobre miasto na ucieczkę ze stolicy, oddalone jedynie o trzy godziny jazdy pociągiem.
Miejscem, w którym chcieliśmy spędzić najwięcej czasu, była Habiba, ten sam kemping, na którym mieszkałem zaraz po przybyciu do Egiptu. Pomagając na organicznej farmie i robiąc coś dobrego, popołudniami mieliśmy do dyspozycji plażę z noclegiem i wyżywieniem w komplecie. Przyjemny i produktywny układ, który zachęcił mnie do poszukania podobnych okazji w Afryce. Ostatnie dni naszego pobytu zbiegły się ze spotkaniem CouchSurfing, mającym miejsce kilka kilometrów obok. Nowy Rok powitaliśmy jednak w Św. Katarzynie, do której dotarliśmy Bedouin Busem, w towarzystwie Aaldrika i podróżników, których akurat los rzucił w to samo miejsce.
Najdłuższą i najbardziej niecodzienną wycieczką była jednak przejażdżka pociągiem do Luksoru. To miasto ma sławę jednej z największych pułapek turystycznych na świecie. Obfitość egipskich świątyń, grobowców i całej gamy innych pozostałości przyciąga tu autobusy pełne turystów. W niskim sezonie, w trakcie rewolucji liczyłem, że liczba turystów na metr kwadratowy osiągnie jakiś akceptowalny poziom.
Jeśli chodzi o ilość przyjezdnych, to nie było źle. Dużo gorzej natomiast przedstawiała się sytuacja z naciągaczami. Z wyjątkową upierdliwością próbowano nam sprzedać rejsy feluką, przejażdżki bryczką lub taksówką, a słowo „nie” zdawało się być nieznane lub oznaczać „napieraj mocniej”.
Częściowo z konieczności oszczędzania, po części dla zabawy, zaczęliśmy starania o uzyskanie cen takich samych jak Egipcjanie. Za wszystko. W takim miejscu, jak Luksor, gwarantuje to długie godziny zabawy: zbijanie ceny falafela do jednej piątej początkowej oferty jedynie przy pomocy śmiechu, czy zaskakiwanie sprzedawców zdolnością odczytania arabskiego menu. Głośne pytanie, dlaczego menu w wersji angielskiej i arabskiej prezentują bardzo odmienne ceny, nie zbijało z tropu restauratorów. Odpowiedzi były twórcze i zabawne (np. „Egipcjanie mali i egipskie porcje małe. Tylko ćwierć funta mięsa. Turystyczna porcja duża — pół funta mięsa!”)
Zwiedzając boczne uliczki prędko natrafiliśmy na herbaciarnię, w której niezwykle przyjazny właściciel nie spróbował nas okantować. Mimo że w zachodnich kategoriach stan sanitarny można by określić jako rozpaczliwy, lokal stał się naszym ulubionym miejscem do odpoczynku przy kawie lub herbacie. Nie trzeba było dużo czasu, by przekonać się, że inne białe twarze nie zaglądają tam niemal wcale. Zatrzymać się, by strzelić zdjęcie Egipcjanina palącego sziszę — owszem, ale by wejść i zamówić herbatę — nigdy. Nie dziwię się, że miejscowi, będąc traktowani jak okaz w zoo, zyskują ochotę by turystę w zamian oskubać z pieniędzy.
Segregacja rasowa w Luksorze jest niemal idealna. Uliczkę w bok od turystycznego bazaru nie sposób już wypatrzeć białą twarz. Opuszczając takie enklawy, ściągaliśmy na siebie uwagę miejscowych, ale też spotkaliśmy wiele przyjaznych i uczciwych osób. Posiłek w restauracji prowadzonej przez kobiety, na żywej, wąskiej i niewybrukowanej uliczce, z praniem wiszącym nad głową, to ciekawsze zajęcie niż przeciskanie się wśród opalonych Europejczyków, w ubraniach zdecydowanie za skąpych jak na muzułmański kraj.
Dwa razy jednakże spotkaliśmy się z jawną i upartą dyskryminacją za bycie obcokrajowcem. Raz w restauracji, gdzie obsługa otwarcie domagała się od nas wyższej ceny za sam fakt niebycia Egipcjanami, mimo że wskazałem nasz wybór na arabskim menu i z niego odczytałem cenę. Spór był na szczęście krótki. Zostawiliśmy właściwą kwotę w drobniakach i opuściliśmy lokal.
Drugi przypadek był gorszy. Rasistowskie zasady okazały się być obowiązującym prawem. W świątyni Karnak dostępne były dwa rodzaje biletów: „zagraniczny” za 65EGP i „egipski” za... 2EGP. Obsługa w kasie żartowała, że to sposób na zachęcenie Egipcjan, bo w przeciwnym razie żaden by świątyni nigdy nie odwiedził. Pomimo dobrego humoru nie sprzedali mi jednak biletów po egipskiej cenie. Gdy udało się je uzyskać przy pomocy pośrednika, zawrócono nas z kolei na wejściu. Praktyka taka wydaje się być rozpowszechniona we wszystkich zabytkach, więc pozostałości z czasów faraonów mogą nie doczekać się mojej wizyty.
Skorzystaliśmy z nadmiaru czasu i wdaliśmy w rozmowy ze sprzedawcami pamiątek.
Pokonawszy barierę turysta–naciągacz, mogliśmy posłuchać ich opinii na temat
nieciekawej sytuacji najbiedniejszych warstw społecznych, które obejmują
zdecydowaną większość ludności Egiptu, podczas gdy niewielka elita gromadzi
prawie całe bogactwa kraju. Zajęcia takie jak sprzedaż pamiątek nie wymagają
dużego kapitału, ale nie przynoszą też sensownych zysków. Tego dnia handlarze
nie sprzedali ani jednego plastikowego skarabeusza ani kota, mimo że atakowali
każdą wycieczkę opuszczającą świątynię. Poskarżywszy się na zachłanność i
niekompetencję klasy rządzącej, jeden z chłopaków wskazał najpierw na antyczne
mury, stojące niezmiennie od trzech tysiącleci, a następnie na kamienny
chodnik, który rozpadł się na kawałki w trzy lata po ułożeniu.
— To powstało za pieniądze rządu. To jest nowy Egipt — zażartował ponuro.
Można współczuć biednym Egipcjanom, szczególnie zaznawszy ich przyjaznej i pomocnej postawy, ale rzeczywistość nie jest tak prosta. Mimo że niektórzy pracują ciężko i za niewielkie pieniądze, to poziomu lenistwa, obiboctwa i niedbałości, których świadkiem byłem w Egipcie, nie mogę porównać z niczym, co widziałem w dotychczasowym życiu. Doskonałe podsumowanie, które dane było mi słyszeć ostatnio, mówi że „ludzie nie mogą pracować trzy godziny dziennie, mieć jedenaściorga dzieci i myśleć o świetlanej przyszłości”. Liczby użyte w tym zdaniu nie są przesadzone. Począwszy od wszechobecnych gór śmieci, poprzez brytyjskie i francuskie budynki, które od wyjazdu Europejczyków nie doczekały się nawet świeżej farby, po żołnierzy spacerujących z karabinem w niezasznurowanych butach — każdego dnia widziałem dowody, że coś jest nie tak. Jak to możliwe, że kraj z idealnym klimatem i jednymi z najżyźniejszych ziem na świecie musi dopłacać subsydia do chleba, by utrzymać ludzi przy życiu?
Rewolucja w Egipcie dopiero się zaczęła i tylko dotknęła powierzchni. Nie chodzi tylko o uwolnienie kraju od władzy wojskowej i zaprowadzenie demokracji. Chodzi też o edukację, planowanie i szacunek do pracy. Daleka jest droga do dobrobytu, zagrożona przez masy analfabetów, którzy łatwo mogą paść ofiarą obietnic ekstremistów.
Oczekując podobieństwa opartego na wspólnym języku, religii i ogólnie dużej części kultury, zaskoczony byłem ogromną różnicą pomiędzy Egiptem a Syrią (nie mówiąc już o Jordanii). Moje obserwacje potwierdzają ekspaci, którzy spędzili tutaj trochę więcej czasu. Powiedzieli mi, że geografia nie kłamie, że tu już zaczyna się Afryka.
Egipt można pokochać za uśmiechniętych ludzi, luźne podejście do pracy i obowiązków, wolność od wielu regulacji obecnych na Zachodzie, za żywe miasta i zielone wioski. Można go też znienawidzić za ciągłe naciąganie na cenach, mały szacunek dla pracy, absolutny brak poczucia czasu, konserwatywne muzułmańskie zasady, hałaśliwy ruch czy góry śmieci. Jedno jest pewne: nikt nie pozostanie obojętny ani znudzony. Tak jak ląd składa się z super żyznej doliny otoczonej rozległą, martwą pustynią, tak cały kraj pokazuje ogromne kontrasty w każdej dziedzinie. Jeszcze przez kilka tygodni będę się nim cieszył, insha'Allah.
Komentarze:
Maciek
Z tego opisu widzę, że cała północna Afryka mentalnie wiele się od siebie nie różni. Podobne wrażenia miałem w Maroku, zresztą pamiętam jak się śmialiśmy w trakcie wyprawy, że nie zazdrościmy Ci spędzenia roku w Afryce, dokładnie ze względów o których dzisiaj piszesz.
także życzę wytrwałości i cierpliwości oraz utrzymania zdrowego podejścia jakie prezentujesz.
Na pewno się uda :)
Michał
Stevie
Stevie410,
Paweł
Irek
Michał
"W ataku na północnym wschodzie Etiopii nieznani napastnicy zabili pięciu zagranicznych turystów i porwali cztery osoby. Zabici to dwaj Niemcy, dwaj Węgrzy oraz Austriak - podał dziś rzecznik etiopskiego rządu Bereket Simon.
Do napadu na turystów doszło w nocy z poniedziałku na wtorek w rejonie Afar, w pobliżu granicy z Erytreą."
http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114881,10984949,Atak_na_turystow_w_Etiopii__Zginelo_czterech_Europejczykow.html