Przekroczenie granicy z Zambią było jedną z najłatwiejszych odpraw granicznych na kontynencie. Przyjezdni zazwyczaj otrzymują prawo do pobytu na 30 dni, ale my poprosiliśmy o trzy miesiące i tyle dostaliśmy. Oczywiście nie zamierzaliśmy spędzać w Zambii tyle czasu, ale przezorny zawsze ubezpieczony.
Potem wjechaliśmy w chyba najnudniejszą okolicę od dawna. Droga przecinała bezkresny busz. Był on suchy jak pieprz, często już wypalony a czasami jeszcze dymiący. Co kilka kilometrów pojawiała się wioska, a właściwie kilka chatek. Były one całkiem inne od tego co widzieliśmy we Wschodniej Afryce. Zazwyczaj kompleks należący do jednej rodziny składał się z domu mieszkalnego, otwartej kuchni na zewnątrz i małego, okrągłego spichlerza na palikach, które utrudniały zwierzynie wejście do środka.
Były to też domy znacznie piękniejsze. Zamiast zwykłej cegły w kolorze otaczającej gleby, miały ściany pomalowane we wzory ciepłymi barwami. Ciągle jednak kręciły się przy nich roje dzieci, z tym że wykrzykiwanym przez nie pozdrowieniem stało się znajome „How are you?” Generalnie większość ludzi mówiła po angielsku i przyjaźnie, z zaciekawieniem odnosiła się do dwóch dziwnych podróżników.
Po dwóch dniach dotarliśmy do Isoki. Była to sobota i całą niedzielę spędziliśmy w tamtejszej misji katolickiej. Przyjaźni księża dali nam pokój, jedzenie i nie zadawali za wiele pytań. Szczególnie tego najbardziej złowrogiego — dlaczego nie było mnie na mszy?
Kolejne miasteczko leżało w zasięgu czterech dni. Przez całą drogę krajobraz pozostawał taki sam. Busz, busz, busz. Trzymaliśmy się ustalonej rutyny. Obudzeni o wschodzie słońca zjadaliśmy śniadanie i ruszaliśmy w drogę. Czas na przerwę obiadową nadchodził koło 13, gdy upał stawał się nieprzyjemny. Rozglądaliśmy się za cieniem i gotowaliśmy potężny gar makaronu lub ryżu z sosem lub sałatką. Wybór był wąski: pomidory, cebula i kapusta. Nie śmieliśmy spróbować wędzonych, spalonych czy w inny sposób przetworzonych ryb, które dojrzewały w słońcu na wioskowych bazarach.
Jazda dobiegała końca wraz z zachodem i zazwyczaj opuszczaliśmy drogę w busz, wypatrując polanki, by często stawać przed wyborem pomiędzy brudnym popiołem a kępami nierównej, suchej trawy.
W ten sposób pokonywaliśmy 70-80km dziennie. Mimo że krajobraz wyglądał sucho, wzdłuż drogi leżało wiele wiosek i większość posiadała jakąś studnię, a czasem nawet i pompę. Po trzech dniach od Isoki znaleźliśmy nawet miejsce, gdzie lokalny chłopak zaprowadził nas do naturalnego źródła. Napełniwszy wszystkie butelki nie rozglądaliśmy się zbyt daleko za miejscem do spania i rozbiliśmy nieopodal, za pięknym, glinianym kościółkiem.
Po kolejnym noclegu w parafii w Mpice postanowiliśmy przyspieszyć odrobinę. Nadal nie było żadnych interesujących widoków, a nas już trochę znudziła codzienna rutyna. Wyciskawszy dzienną średnią powyżej 20km/h, daliśmy radę pokonywać po grubo ponad 100km w ciągu kilku kolejnych dni, by w końcu znaleźć się na głównej drodze łączącej prowincję Copperbelt ze stolicą. Ruch panował tam większy, ale szerokie asfaltowe pobocze uczyniło naszą jazdę łatwą i bezpieczną.
W mieście Kabwe zapukaliśmy do drzwi kościoła Św. Moniki. Księdza bardzo zainteresowała nasza podróż i nie tylko zorganizował nam on miejsce do spania w sali zebrań, ale też zaprosił do domu na kolację. Potem precyzyjnie opisał gdzie i jak możemy spotkać kleryków z Polski. I rzeczywiście, w miasteczku natrafiliśmy na dwóch Salezjan oraz dwoje wolontariuszy z ojczyzny. Następny poranek był w wyniku tego dość leniwy i w trasę ruszyliśmy po południu.
Dokładnie o zachodzie słońca wjechaliśmy na fragment drogi, gdzie wzdłuż obu jej stron biegły ogrodzenia. Wyglądało to źle dla nas, wypatrujących biwaku na dziko. Kiedy jednak dotarliśmy do bramy, obecni tam strażnicy wesoło nas powitali. Takich okazji nigdy nie marnujemy. Kilka minut później rozbijaliśmy namioty w ogromnym kompleksie szkoły bahaistów. Trawa była równa i zielona, a łazienka wyposażona w gorący prysznic.
Następnego dnia wreszcie dotarliśmy do Lusaki. Parę dni wcześniej odebrałem krótką wiadomość od mieszkającego tam Polaka, który zapraszał nas do domu. Nie wiedząc nic więcej, po prostu podążaliśmy za jego instrukcjami i niebawem spotkaliśmy Marcina w centrum miasta. Przedstawił się nam jako pilot liniowy i zabrał nas do swojego przytulnego mieszkania. Od razu zorientowaliśmy się, że w jego towarzystwie nasz pobyt w Lusace będzie dłuższy niż pierwotnie planowaliśmy.
Komentarze:
Damian
michal
szerokich poboczy ! :)
Wojtek
Łukasz
Jerzyboy
-25 000 km w 500dni. Wynik wart zgłoszenia do księgi Guinnessa wraz ze zdjęciem stóp utrudzonych, na dowód rzetelnej mordęgi... jesteś Wielki.
sZACUN I DOZO
PS.
CHOPIN WYGRAŁ DZIĘKI KASI,NO.
Arkosław
P.s. Wyprawa zbliża się ku końcowi, a nie myślałeś żeby do Polski wrócić rowerem :-) jesteś mistrzem więc pewnie dasz radę. Hej i powodzenia
mama
ellrof
Czy bierzesz coś na malarię? Zgaduję że nie, jak w takim razie radzisz sobie z komarami, bo chyba na całej trasie nie były Ci obce?.
Michał
Generalnie w Afryce komarów jest mało. Znacznie mniej niż latem w Polsce.
Na wszelki wypadek wiozę ze sobą porcję Coartemu na jedną kurację.