Nie nadeszła jeszcze północ gdy pojawiła się policja, a mocne światła radiowozu obudziły mnie. Widok kogoś śpiącego na przystanku musiał być zagadką, szczególnie gdy okazało się, że to biały człowiek. Policjanci tylko upewnili się czy wszystko jest w porządku i pojechali sobie po kilkukrotnym zapewnieniu, że to suche miejsce naprawdę mi się podoba. Był to pierwszy przejaw troski w długim ciągu, którego doświadczyć miałem w RPA.
Kilka godzin zajęła mi przeprawa po pokrytej tarką żwirowej drodze nim okrzykiem radości powitałem niespodziewany początek asfaltu. Nie ciągnął się on jednak zbyt daleko i niebawem musiałem skręcić na wschód, by trzymać się twardej nawierzchni.
W małym miasteczku, którego nazwy nie pomnę, znalazłem w końcu bankomat i odpowiedziałem na masę pytań zadawanych przez ludzi, którzy szybko zgromadzili się wokół roweru. Co się powtarzało, to ostrzeżenia przed przestępcami i rady bym nie biwakował na dziko i nie jeździł po zachodzie słońca. Jeszcze tego samego dnia obie zasady miały zostać złamane.
Niestety, zła cecha Botswany rozciągała się i tutaj, do RPA. Mam na myśli wszechobecny drut kolczasty, szczelnie oddzielający drogę od otoczenia. Do wieczora jechałem pośród pastwisk naznaczonych rzadkimi krzakami, które oferowałyby wymarzoną kryjówkę na namiot, gdyby nie otaczał ich najeżony kolcami płot. Około zachodu wjechałem do miasteczka o charakterze slamsów, które wyrosło wokół pobliskiej kopalni platyny.
W tak podejrzanej okolicy wolałem się dobrze ukryć, więc gdy dostrzegłem że płot po lewej stronie przewrócił się, przekroczyłem go i szybko uciekłem od drogi. Grunt miał podejrzanie miękką i błotnistą strukturę, więc z nadzieją wypatrywałem bezdeszczowej nocy.
Pierwszy opad nadszedł około północy, następny zastał mnie rano, gdy obudzony już chciałem ruszać. Usprawiedliwiony taką wymówką zasnąłem na kolejne dwie godziny i spakowałem dopiero po długim śniadaniu.
Rower zatrzymał się po kilkuset metrach, gdy przestrzeń pomiędzy kołami a błotnikami wypełniła zbita, mokra ziemia. Usunąłem ją patykiem, ale niebawem sytuacja powtórzyła się. Długi dystans do drogi, który w nocy zapewniał bezpieczeństwo, mógł teraz zrujnować mi dzień. Nie było innego wyjścia jak rozładować pojazd i w kawałkach przenieść bliżej twardej nawierzchni. Po jakichś dwóch godzinach walki z błotem przylepionym do opon i butów, mogłem w końcu swobodnie toczyć się po asfalcie.
Droga była wąska, dziurawa i bardzo ruchliwa. Ciężarówki z kopalń, wymieszane z innymi pojazdami, pędziły w tę i z powrotem. Co zaskakujące, to kierowcy samochodów osobowych okazywali zniecierpliwienie, próbując mnie zepchnąć z jezdni dźwiękiem swoich klaksonów. Kilka razy musiałem pokazać międzynarodowy znak pokoju w postaci wyprostowanego środkowego palca. Po dość zrelaksowanym Zimbabwe i Botswanie wróciły najgorsze zwyczaje afrykańskiego ruchu i czasem miałem wrażenie, że jest równie źle jak w Kenii i Tanzanii.
Do Rustenburga dotarłem wraz z wielką chmurą burzową. Mimo że znalazłem
schronienie, dalsza jazda po zalanych ulicach prędko mnie przemoczyła.
Podążając za znakami z literą „i” niebawem stanąłem w zadbanym kompleksie
Centrum Informacji Turystycznej. Wielkie kamienie opatrzone były napisami w
wielu językach, głoszącymi iż centrum otworzył na piłkarskie mistrzostwa
świata w 2010 nie kto inny jak sam minister. Z nadzieją zasięgnięcia porady co
do kempingów w okolicy, nacisnąłem klamkę. Drzwi ani drgnęły.
— Zamknięte — wydukał w końcu stróż, patrzący na moje bezowocne próby wejścia
do środka.
— No dobrze, a jakie są godziny otwarcia? — zapytałem.
— Centrum Informacji jest zamknięte w weekendy.
Genialne! Turyści tutaj, zapewne, w weekendy siedzą w pracy.
Nie pozostało więcej do roboty jak ewakuować się z miasta przed zachodem i poszukać miejsca gdzieś na zewnątrz. Ale tuż przed ostatnim skrzyżowaniem wpadła mi w oczy tabliczka „kościół katolicki”, za której wskazaniem podążyłem.
Proboszcz Cecil ciepło mnie powitał i szybko zaoferował pokój, zanim podążył na mszę. Brat Gilbert, niezwykle przyjazny Filipińczyk, zajął się oprowadzeniem mnie po budynku. Niebawem siedziałem przy stole z całym duchowieństwem parafii, wymieniając się opowieściami o świecie. Nim udałem się na spoczynek, zaprosili mnie na jutrzejszą ceremonię chrztu w pobliskiej wiosce.
Z bagażem kilkudziesięciu paczek podarunkowych udaliśmy się do maleńkiego kościoła w osadzie, której czarni mieszkańcy zasiedlali drobne chatki z jeszcze mniejszymi ogrodami. Dziesięcioro z ich dzieci zostało ochrzczonych, a okoliczne rodziny rolników przygotowały na tę okazję potężny posiłek, który wspólnie rozdaliśmy mieszkańcom wioski.
Wróciliśmy na tyle wcześnie by ksiądz mógł przygotować się do popołudniowej mszy. Po jej zakończeniu zawołał mnie i przedstawił czworgu Polaków z jego parafii. Natychmiast zostałem porwany na wielką kolację i wypytany o moją podróż.
Następnego ranka dwoje z nich, Franek i Wiola, przyjechało ponownie by pomóc mi ogarnąć kilka ważnych spraw, jak na przykład karta SIM, której uzyskanie przez obcokrajowca nie jest w tym kraju tak banalnie proste. Ojciec Cecil podpisał list polecający, który miał mi pomóc otworzyć drzwi do innych parafii w kraju. Po wielu podziękowaniach i pożegnaniach w końcu ruszyłem dalej.
Przekroczyłem małe pasmo górskie i znalazłem się na rozległym płaskowyżu, gdzie kopalnie i miasta w końcu ustąpiły wielkoskalowym farmom. Ruch był niewielki a wiatr pomagał, ale późnym popołudniem potężna, ciemna chmura pojawiła się na horyzoncie. A ja właśnie w jej kierunku jechałem.
W tym bezkresie pól stała mała chatka, otoczona traktorami i inną maszynerią rolniczą. Zagadałem samotnego stróża o możliwość rozbicia się nieopodal. Trafiło się, że był to jeden z niewielu ludzi w tym kraju, którzy nie mówili po angielsku. Po drobnym nieporozumieniu z ulgą przyjął, że nie zapakuję mu się do chatki tylko postawię namiot obok. Szybciutko ugotowałem kolację i podzieliłem się z nim. Deszcz nigdy nie nadszedł i noc minęła spokojnie, aż do momentu gdy grupa robotników przybyła o poranku i uruchomiła całą stojącą dookoła maszynerię.
Wczesna pobudka pomogła mi dotrzeć do Klerksdorp. Podjechałem do kościoła katolickiego, by dowiedzieć się, że jedyny ksiądz właśnie udał się na pielgrzymkę. Ktoś ze zgromadzonych pomógł mi jednakże odnaleźć szkołę prowadzoną przez braci z tej samej parafii. Znowu przyjęto mnie bez wahania i tę bardzo deszczową noc spędziłem w wygodnym pokoju.
Moim celem było Lesotho. By tam dotrzeć przejechałem wzdłuż niezliczonych pól i pastwisk, wśród których domy rolników były jedynymi zabudowaniami, oddzielonymi od siebie kilometrami otwartej przestrzeni. Przy zjazdach na boczne drogi zazwyczaj stały drogowskazy z dystansami do domów poszczególnych rodzin. Niektórzy mieszkali 5km od asfaltu, kolejni 10km, a bywało, że najbardziej oddalony dom znajdował się ponad 30km w głębi łagodnych zieleniących się pagórków.
Te najbliższe drogi domy aż prosiły by stać się ofiarą głodnego rowerzysty. Skręciwszy po południu w lewo, spotkałem Briana i Janę oraz ich dwie słodkie córeczki. Dziwny gość był ciekawym dodatkiem do ich wieczoru, spędzonego przy świecach po tym jak burza odcięła prąd. Potem wziąłem porządną kąpiel i zasnąłem w wielkim, wygodnym łóżku.
Po takim odkryciu każdego wieczoru próbowałem znaleźć farmę i spytać o możliwość noclegu. W ten sposób spotkałem Nicolę i Gerharda, młode małżeństwo ze Steynsrus, które ugościło mnie przy przepysznym braai i pokrótce przedstawiło podstawy pszczelarstwa.
Niebawem przekonałem się, że nawet nie muszę prosić. Gdy czekałem na koniec wielkiej burzy, stojąc przy supermarkecie w Senekal, podszedł do mnie starszy mężczyzna i zaoferował podwózkę do swojego domu. Na pace jego pikapa cofnąłem się kilka kilometrów, by zostać tam wysadzonym i przywitanym kolacją przyrządzoną przez jego żonę. Byłem w szoku, bo nie spodziewałem się w tym kraju takiej gościnności, szczególnie w obliczu szczelnych płotów wokół każdego skrawka ziemi. Pomimo nich, ludzie zapraszali mnie do domów, karmili, a czasem nawet – pomimo protestów – dawali pieniądze.
Deszcze w końcu poszły sobie precz, ustępując pięknej pogodzie i wspaniałym widokom, podczas gdy ja zbliżałem się do granicy z Lesotho. Za radą napotkanych wcześniej ludzi dojechałem do Ficksburga na ostatni dzień Festiwalu Wiśni. Okazał się nie być zbyt interesujący, ale w hostelu dla backpackerów spotkałem wielu miłych, młodych ludzi, również rozczarowanych wydarzeniem ale chętnych do zabawy. Nadeszła pora by znowu napić się piwa.
Komentarze:
tranquilo
mama
wojtek
krisgonz