”You you you you you you you you, give moneeeeeeeey, give hiiighlaaand!!!”
(etiopskie pozdrowienie)
Po opuszczeniu Bahir Dar mieliśmy doświadczyć prawdziwego rollercoastera. Góry poprzecinane licznymi dolinami rzek, z kulminacją na przełomie Nilu Błękitnego. Większość trasy wiodła w okolicach 2000m n.p.m., dając przyjemny chłód, nawet pomimo faktu że słońce w południe stało w zenicie.
Robiąc dziennie około 70km przejechaliśmy niezliczone wsie i miasteczka. Były tak podobne do siebie, że w pamięci stapiają mi się w jedną długą wieś. Takie same domy, zbudowane z błota wciśniętego w żebra drewnianego szkieletu, takie same sklepy oferujące niewiele więcej niż stare herbatniki, kostki mydła i tanie długopisy. Takie samo bydło i żebracy wszędzie. Mimo że z trudnością toleruję żebractwo, tutaj musiałem do niego przywyknąć. Dzieci nigdy się nie poddają, a często dołączają dorośli. Ale pośród najmłodszych sporo też było entuzjazmu na widok farendżi. To najbardziej różnicowało wioski: w jednej pozdrawiały nas rozpromienione dzieciaki krzyczące „you, you, you” z uśmiechem od ucha do ucha, by w drugiej napadła nas horda żądająca pieniędzy lub długopisów. Czasem naszym śladem leciał i kamień, i choć nigdy nie trafiał, to ciągła czujność i oczekiwanie na nagły atak były chyba najbardziej męczące w podróży przez ten kraj.
Gdy zatrzymywaliśmy się na odpoczynek, zazwyczaj szybko zbierał się wokoło wianuszek dzieciaków. Próbowaliśmy z nimi rozmawiać i czasem udawało się uciąć pogawędkę o bydle czy zajęciach w szkole. Angielski jest obowiązkowy od wczesnych lat edukacji, i pomimo braków w szkołach i umiejętnościach nauczycieli niektóre dzieciaki były w stanie sklecić proste zdania. Niestety, najlepiej opanowanymi słowami były „money” i „give”. Czasami po zwrotach w stylu „daj franka” mogliśmy wykryć jakiej narodowości był ten tępy kretyn, który rzeczywiście coś im dał. Ale najdziwniejszym żądaniem było „give highland”. To słowo, po angielsku oznaczające wyżynę, oznaczało butelkowaną wodę, którą zwykliśmy pić. Mimo że wszystkie dzieciaki go używały, gdy prosiliśmy w sklepach o „highland”, sprzedawcy patrzyli na nas zmieszani.
Najbardziej niewyjaśnionym zjawiskiem była nagła zmiana w zachowaniu dzieci, gdy tylko wsiadaliśmy z powrotem na rowery. Nieśmiałe, grzeczne i komunikatywne dzieciaki momentalnie eksplodowały litanią agresywnych żądań. Nazwaliśmy to „trybem ruchu”, w odróżnieniu od „trybu spoczynku”, gdy siedzieliśmy lub staliśmy i komunikacja była możliwa. Nigdy nie odkryliśmy co było przyczyną takiej różnicy pomiędzy staniem na nogach a jazdą na rowerze. Może jakieś podobieństwo między poruszającym się rowerem a idącą krową uruchamiało pastuszy odruch i przestawiało ich na krzyczenie i posługiwanie się kijem i kamieniami?
Intersujący w Etiopii jest tryb życia, który na zachodzie nazwano by „zdrowym”. Przed przybyciem do stolicy nie spotkaliśmy ani jednej osoby z nadwagą (niedowaga jest niestety dość powszechna). Większość ludzi jest sprawna i uwielbia biegać. Dzieciaki biegają wokół stad bydła. Te, które uczęszczają do szkoły, nieraz położonej kilka wiosek i kilkanaście kilometrów dalej, często biegiem pokonują trasę tam i do domu. Dorośli mężczyźni, o smukłych lecz umięśnionych nogach przyodzianych w bardzo krótkie spodenki, również nie marnują czasu na powolne spacery. Nieraz poruszali się biegiem z ciężkim ładunkiem, nawet z kilkumetrowymi belkami na budowę. I zawsze mieli kij na ramieniu lub na karku, często wieszając na nim oba ramiona gdy nie były zajęte.
Wiele osób biegło sobie za nami, nie tylko by żebrać czy zadawać pytania, ale nieraz by w ciszy towarzyszyć nam przez kilka kilometrów i na koniec powiedzieć „To mój dom. Do widzenia!”, zbaczając z szosy. Co imponujące, spora liczba poruszała się bez butów, wybierając kamieniste pobocze zamiast asfaltu. I nieraz napotykaliśmy na osoby niosące buty w rękach, jakby bieganie boso było dla nich łatwiejsze.
Przed Addis nie natrafiliśmy też na palaczy papierosów, z dwoma tylko wyjątkami: wioskowym głupkiem, będącym obiektem drwin dzieciaków właśnie ze względu na papierosa, i pijanym gościem baru, który był zbyt oszołomiony by użyć ognia.
Przyzwyczajeni do przekąsek i ogromnych ilości cukru, który dotychczas pomagał nam pedałować, w Etiopii męczyliśmy się wspinając po górach bez energetycznych dopalaczy. Dieta jest tu prosta i oparta na indżerze oraz gotowanych warzywach. Banany były najlepszym dostępnym źródłem cukrów i każdy z nas codziennie spożywał po kilogramie. Myślę że cukrzyca i problemy z sercem są w tym kraju o wiele mniej powszechne niż na zachodzie.
W jednej z wsi natrafiliśmy na mężczyzn siedzących nad szklankami gęstego płynu w kolorze błota. Nasza ciekawość pchnęła nas do spróbowania i gdy zamówiliśmy jedną szklankę do degustacji, pół wioski zebrało się by ujrzeć jak farendżi radzą sobie z ich eliksirem siły. Napój smakował niemal tak źle jak wyglądał i był efektem niedokończonej fermentacji jakiegoś zboża.
Próby podboju poczynione przez Arabów i Włochów przyniosły pewne nowości do etiopskiego menu,
które w przeciwnym razie nie wychyliłoby się poza indżerę. Makaron był łatwy do dostania, ale
fuul stanowił rzadkość (i był znacznie gorszy niż sudański). Odkrycie co oferuje lokal nie było też
łatwe. Konwersacje brzmiały przedziwnie:
— Macie coś do jedzenia? – pytaliśmy.
— Nie – brzmiała krótka odpowiedź.
— Może macie indżerę? – nie poddawaliśmy się.
— Tak.
— Coś innego?
— Nie.
— Pasta?
— Tak.
— …
Po czterech dniach dotarliśmy do największego wyzwania w Etiopii: przełomu Nilu Błękitnego. Wyżyna znajdująca się tu na poziomie 2500m przecięta jest na pół przez potężną rzekę, płynącą trochę poniżej 1000m n.p.m. Droga zbiega na dół, do mostu (jedno i drugie jest prezentem od Japonii), by potem znowu wspiąć się po przeciwnym brzegu, na całkowitym dystansie zaledwie 40km.
Intensywny ruch potężnych ciężarówek i niestabilny, osuwający się grunt uszkodziły już szosę, dekorując ją wybojami, dziurami i tarką. Dlatego też zjazd nie był tak łatwy, jak z początku wyglądał. Droga z powrotem na górę był całym dniem ciężkiej harówki, z początku w upale spowodowanym niewielką wysokością. Skończyliśmy w hotelo-burdelu za 1,5USD i bez bieżącej wody.
Powrót na wyżynę nie był końcem pracy. Następny dzień oznaczał jazdę po pagórkach, zwieńczoną wspinaczką na 3000m, gdzie znaleźliśmy się w krzyżowym ogniu burzowej chmury i dzieciaków rzucających kamienie. Po raz pierwszy sukinsyny zaatakowały nas nie żądając niczego i nie od tyłu, ale podnosząc i ciskając kamienie na naszych oczach. Odpowiedzieliśmy ogniem, ale bez trafień po obu stronach. Tylko owca oberwała zabłąkanym kawałkiem skały, zanim nagła ulewa przerwała nierówną walkę, w której przeciwnik miał wyraźną przewagę liczebną. W końcu pożałowałem, że nie wziąłem z domu procy. Polecam ją jako istotny element wyposażenia na pokonywanie Etiopii rowerem. Strzelanie do tych kozich synów to zapewne jedyny argument, jaki byliby w stanie pojąć.
Kilka minut później żebrząca dziewczyna próbowała porwać z mojego roweru pustą butelkę. Była to pierwsza próba kradzieży, od kiedy wjechaliśmy do kraju. Została jednak ukarana przez stojącego obok dorosłego, który cisnął w nią kamieniem. Najwyraźniej na tych wysokogórskich terenach żyje bardziej dziki gatunek żebraków.
Kompletnie mokrzy i dość zmarznięci skryliśmy się w pierwszym hotelu, znów za 1,5USD za noc. Mieliśmy tylko nadzieję, że tym razem nie będzie pcheł.
Kolejny dzień miał być łatwy i z początku takie sprawiał wrażenie, ale po leniwym poranku i południu dostrzegliśmy wielką deszczową chmurę, która stanęła nam na drodze. Czekanie w przydrożnej szopie okazało się zmarnowanym czasem, bo chmurzysko nie ruszyło się z miejsca. Pozbawieni alternatywy, ruszyliśmy naprzód, by natrafić na niespodziewanie długie podjazdy w deszczu, a w końcu i w ciemności.
Wioska Chancho cierpiała na podobne braki jak wiele innych wcześniej. Brakowało prądu. Nie było to kompletne zaciemnienie, ale pierwszy z hoteli miał tylko wątłe światełko i dopiero z latarką byliśmy w stanie odczytać tablicę stojącą przed budynkiem.
Myśląc już o gorącej herbacie i miękkim, tanim łóżku, ruszyłem naprzód w stronę światła. Po kilku krokach ziemia nagle zniknęła mi spod nóg i poczułem, że lecę w czarną otchłań. W desperacji chwyciłem się roweru, który podążył za mną. Po bardzo długim ułamku sekundy znalazłem się na dnie głębokiego, wyłożonego kamieniami przydrożnego rowu, przykryty własnym pojazdem. Po ciemku pchnąłem rower przez mostek, samemu stając tuż poza jego krawędzią. Wypadek zaowocował lekko zgiętym bagażnikiem. Ciemność łaskawie skryła nowy, błotnisty kolor moich ubrań.
Hotel był pełny. Kolejny, prowadzony przez entuzjastyczne dziewczyny, które z miejsca spytały czy szukamy towarzystwa na noc, wyglądał lepiej. Niestety, gdy się już wprowadziliśmy, ustalona cena nagle wzrosła. Mimo że mokrzy i zmęczeni, nie mogliśmy zaakceptować takiego oszustwa i wynieśliśmy się. Trzeci lokal oferował łóżka, dobrą indżerę, wyborne lane piwo oraz towarzystwo pijaków i prostytutek. Wcześnie powiedzieliśmy dobranoc, by wyspać się porządnie i cieszyć krótką przejażdżką do Addis Abeby o poranku.
Komentarze:
tranquilo
Karol
OK. Zaczynam czytać tam gdzie skończyłem, czyli jak przystawiali ci lufę.
Almon
Vito
Rob
Kylie
Good luck on your travels!
Ciao,
Kylie
James
"English is obligatory since the early years of education, and despite the huge deficiencies of schools and teachers’ skills, some kids were able to assemble simple sentences. Unfortunately, the words they had mastered the best were “money” and “give”."
You do realize that you were cycling through one of the world's poorest countries, with average income of about 10% of the one of CUBA, and a literacy rate well under 50%, don't you? It kind of sounds like you cycled through Ethiopia staying at 1.5 USD hotels but expecting people to be able to speak English with you. The main concern of most people in this country is how to have enough to eat today and tomorrow!