Wypełniłem formularz i podałem go, wraz z paszportem, do okienka odprawy granicznej. Nadzieje miałem niewielkie i szybko rozwiały się one, gdy ujrzałem długą listę krajów przyklejoną do ściany. Każdej nazwie towarzyszyło krótkie „tak” lub „nie”. Pomimo wieści, że kilkukrotnie udało się Polakom wjechać do Lesotho bez wizy, tym razem to nie zadziałało.
W tej sytuacji zawróciłem do RPA i następne trzy dni spędziłem jadąc wzdłuż granicy. Skończyła się też dobra passa w temacie noclegów. Farmy wyglądały na zamknięte, a nawet opuszczone, i przez kolejne cztery noce biwakowałem na dziko. To moja ulubiona forma spędzania nocy w podróży, ale nie w kraju, w którym muszę wkradać się na czyjś teren by spokojnie spać. Na szczęście udawało mi się odnaleźć bramy pozbawione kłódek i tylko raz musiałem skakać przez płot. W zasadzie, z obładowanym rowerem słowo „przepełznąć” byłoby właściwsze.
Podążałem skrajem regionu zwanego Karru. Burzowa pogoda ustąpiła czystemu niebu i słońce paliło z niewiarygodną mocą. Nie spodziewałem się takich upałów w sporym już oddaleniu od równika. Mimo że zdarzało mi się nieraz jechać bez koszulki w Zambii i Zimbabwe bez uszczerbku na zdrowiu, tutaj dwugodzinne wystawienie na słońce wystarczyło bym boleśnie spalił sobie plecy. Nawet ręce, przyzwyczajone przecież do ciągłego opalania, piekły mnie pod wieczór. Jak zazwyczaj, lepiej było budzić się o wschodzie słońca i jechać jak najdalej o poranku. Nie tylko było chłodniej ale i łatwiej ze względu na termiczny wiatr, który wraz z upływem czasu przybierał na sile, by pod wieczór dąć w twarz z wielką mocą.
Suchość terenu odzwierciedlała się w potężnych rozmiarach gospodarstw, zdominowanych przez wielkie stada krów, owiec i kóz, podczas gdy uprawy stanowiły nikły procent całości.
Niewielkie miasteczko Steynsburg sprawiało wrażenie jakby niedawno dotknął je kryzys. Ludzie na ulicy – zazwyczaj czarni – siedzieli bezczynnie, a ludzie w sklepach – zazwyczaj biali – przestrzegali mnie przed przestępczością i ryzykiem rabunku na drodze. Wiele takich historii słyszałem w RPA i nie przywiązywałem już do nich zbytniej wagi. Mimo że przestępstwa stanowią tu kłopot, są nimi też przesada i rasizm. Oficjalnie apartheid zniesiono dwie dekady temu, ale ciągle zdaje się być żywy pod postacią różnic majątkowych i uprzedzeń. Biali ludzie nieraz przestrzegali mnie przed „tymi murzynami”, którzy ponoć kradną, rabują i zabijają. Może faktycznie przestępczość jest wyższa wśród czarnych, ale są ku temu powody.
Większość miast w kraju składa się z pokaźnych willi z ogrodami. I większość ludności jest tam biała, mimo że to czarni stanowią większość populacji RPA. Zazwyczaj każdemu z tych miast towarzyszy „township”, składające się ze sklonowanych małych domków i przypominające polskie ogródki działkowe. Oczywiście w tych ubogich i gęsto zaludnionych osiedlach nie sposób dostrzec białą twarz.
Choć edukacja byłaby zapewne najlepszą metodą pomocy ubogim ludziom, nikt nie potrafił wskazać mi sukcesów rządu w tej dziedzinie. Niedawno wybuchł skandal, gdy dziennikarze odkryli magazyn z tysiącami podręczników, podczas gdy pieniądze zostały oficjalnie wydane na ich dystrybucję po szkołach. O tym słyszałem wielokrotnie, podobnie jak o zasiłku. Biedacy otrzymują zapomogę w wysokości 200ZAR miesięcznie za każde posiadane dziecko. To oczywiście sprawia, że najbiedniejsza warstwa mnoży się bez opamiętania, podczas gdy zasiłek wspomaga pobliskie sklepy monopolowe. Kwota może być wyższa jeśli dziecko rodzi się z upośledzeniem. Jednym z nich jest alkoholowy zespół płodowy. Reszty możecie się domyślić.
Bez wątpienia RPA przechodzi przez trudne czasy. Strajki górników i pracowników rolnych w całym kraju są tego najlepszym dowodem. W tym samym czasie farmerzy chętnie inwestują za granicą, by mieć zabezpieczone miejsce lądowania w razie gdyby rząd rozpoczął „reformę gruntową” w stylu zimbabweńskim.
Za Steynsburgiem szczęście zaczęło mi znowu sprzyjać. Przy trzeciej odwiedzonej farmie spotkałem kobietę wracającą do domu samochodem. Zaprosiła mnie do środka, nalała szklankę soku pomarańczowego i zaoferowała prysznic. Nim skończyłem swe ablucje, przybył jej mąż. Alta i Willem oczywiście zgodzili się bym został pod ich dachem, po czym podali wielką, przepyszną kolację.
Rano czułem, że dzień będzie należał do tych cięższych. I tak się stało. Droga z Hofmeyr wiła się wśród pagórów coraz wyżej i wyżej, a okoliczne krzewy nie dawały skrawka cienia. W tym kraju przy drogach co parę kilometrów napotkać można miejsca do odpoczynku (choć często w pełnym słońcu), ale tutaj nie było ani jednego. Gdy w końcu pokonałem przełęcz i droga ruszyła ostro z górki, przy pierwszym napotkanym drzewie padłem na trawę i momentalnie zasnąłem.
Cradock leżało w dolinie rzeki i w jego okolicy zmienił się też klimat. W powietrzu powiało wilgocią i generalnie powiało mocno. Zaraz za miasteczkiem skręciłem na farmę i momentalnie zostałem posadzony przy rodzinnej kolacji. Oni też byli nowi w okolicy, świeżo po przeprowadzce z okolic Bloemfontein, gdzie ich gospodarstwo poddało się po kilku latach suszy. Babcia rodziny nalewała mi szklankę za szklanką wyśmienitej mrożonej herbaty, idealnego napoju po długiej jeździe w upale.
Przede mną znajdował się ostatni łańcuch górski na mej drodze, z kulminacyjnym punktem na Olifantskop. Dojechanie tam zajęło mi dwa dni. Ponownie znalazłem gościnną farmę w jednej z ostatnich wiosek przed głównym podjazdem. Gospodarze, zajmujący się produkcją mleka, hojnie mnie ugościli.
Kolejny dzień rozpoczął się dość późno. Nie spodziewając się tak wielu
pagórków po drodze, do przełęczy dotarłem pod wieczór. Po drugiej stronie też
nie było łatwo, a gdy zmagałem się z kolejnym podjazdem, jakiś samochód
zatrzymał się na poboczu przede mną.
— Cześć Michał — zagadał dość znajomo wyglądający kierowca.
— Witam — odpowiedziałem, zastanawiając się skąd zna moje imię.
— Jestem bratem Paula, tego u którego spędziłeś ostatnią noc. Zapraszam cię do
naszego domu na dole, w Paterson.
Czy wspominałem już, że południowoafrykańska gościnność nie przestaje mnie zaskakiwać? Tego wieczoru wziąłem kąpiel. Prawdziwą kąpiel w prawdziwej wannie pełnej gorącej wody. Po ostatnich pagórach i dwóch dniach chłodnej, wietrznej pogody było to doświadczenie niemal religijne. Po nim nastąpiła wyborna kolacja i głęboki sen, który naładował mnie energią. Bardzo potrzebną energią.
Zjazd na wybrzeże był łatwy i niedługo stałem nad wytęsknionym Oceanem Indyjskim. Porażka w zmaganiach o wizę do Mozambiku sprawiła, że zetknąłem się z nim tylko na Zanzibarze i okolicach, podczas gdy oryginalny plan zakładał kilka tysięcy kilometrów przejechanych wzdłuż plaż. Miło było ujrzeć ocean ponownie.
Jak się okazało, wiatr też cieszył się tym dniem i dął prosto w twarz. Pełznąc z prędkością około 12km/h posuwałem się ruchliwą nadbrzeżną drogą, długo nie mając żadnej alternatywy. Nawet policjant, który upomniał mnie za jazdę po autostradzie, przyznał, że nie ma innej drogi i puścił mnie wolno. Port Elizabeth pojawiło się na horyzoncie i z oporem przybliżało. Już parę minut po zachodzie słońca wylądowałem w kolejnym przytulnym domu, którego gospodarzy poznałem za pośrednictwem Warm Showers.
Komentarze:
ws
kaha
mama
jerzyboy
Luknąłem na globus-łatwizna,ciąg;e w dół,hamować i kierować- łatwizna...w drugą stronę - masakra,chociaż "niema złej drogi do swej..."
Rób to zdjęcie na IGLE i wracaj w blasku sławy!
kolarz
hydek
wojtek
siostra
Rafał Kitowski