Nieoczekiwana zmiana kursu

Wrz 15, 2012 (dzień 486) Tanzania

Wielkie afrykańskie miasta rzadko są przyjazne, ale muszę powiedzieć, że Dar es-Salaam ma swego rodzaju urok. Docierając tam o poranku mogłem uniknąć paskudnych, codziennych korków. Powoli popedałowałem wzdłuż wybrzeża do domu moich gospodarzy.

Mimo że Dar jest jednym z tych miast, w których spotkać można ludzi z całego świata, to polsko–pakistańska para mieszkająca w środku Afryki nadal zapowiada się dość egzotycznie. Hania i Saqib zaprosili mnie do swojego mieszkania, które ponownie przypomniało mi ile rzeczy na Zachodzie uważamy za normalne, podczas gdy przeciętny Afrykanin może o nich tylko marzyć. Szybki internet, lodówka, klimatyzacja... Odpoczywałem sobie gdy moi gospodarze poszli do pracy, ale wieczory spędzaliśmy razem. Zaliczyliśmy nawet pizzę w Hiltonie, która okazała się dużo tańsza niż ktokolwiek by przypuszczał.

Nadeszła też pora by odwiedzić dentystę i zadziałać w temacie chorego zęba. Przyjazny hinduski doktor podsumował krótko: „Albo rwiemy albo będzie się pan znowu męczył”. Czułem trochę strachu, jako że nigdy nikt nie robił nic poważnego z moim uzębieniem. Poszło szybko i niemal bez bólu. Ciągle noszę go ze sobą, bo ząb mzungu może da się dobrze przehandlować u afrykańskiego szamana. Mam nadzieję że nie zemści się to żadnymi praktykami voodoo wycelowanymi w moją osobę.

Opuszczając szpital, z ciągle zdrętwiałą gębą, wjechałem prosto w obładowany rower zwieńczony polską flagą. Z jego jeźdźcem byłem w kontakcie i wiedziałem, że tego dnia zamierza przybyć do Dar, ale przypadkowe spotkanie na ulicy ponownie dowiodło, że świat jest mniejszy niż zwykliśmy uważać.

Rafał, tenże polski rowerzysta, to osoba z wyjątkową historią. Rok wcześniej przybył rowerem do Kenii, gdzie na stokach Mount Kenya wjechała w niego rozpędzona ciężarówka. Niewiele osób wierzyło, że z głową roztrzaskaną na kawałki i złamanym kręgosłupem ma szansę wrócić do normalnego życia. I faktycznie, trudno nazwać je normalnym. Rok później, w idealnym zdrowiu wrócił do Afryki, by z nowym rowerem i gitarą kontynuować przerwaną podróż.

Jednym z pierwszych wspólnie odwiedzonych miejsc była ambasada Malawi. Wszystko zapowiadało się dobrze i wszyscy byli mili aż do momentu gdy usłyszeliśmy, że cena wizy to „tylko sto dolarów”. Odpowiadając żartem na żart porównaliśmy wysokość opłaty do rozmiaru kraju. Człowiek po drugiej stronie biurka nie wykazał się humorem i zostaliśmy niemal wyrzuceni. Pomyśleliśmy więc, że przyjdzie nam spędzić więcej czasu w Mozambiku, po czym Rafał popłynął na kilka dni na Zanzibar.

W tym czasie zmieniłem miejsce zamieszkania. Chenda była Tanzanką i wraz z rodziną mieszkała skromnie w zachodniej dzielnicy miasta. Wszyscy płynnie mówili po angielsku i byli dla mnie bardzo przyjaźni i gościnni. Mimo że w domu już znajdowali się goście, dostałem do spania kanapę. W końcu nazwa CouchSurfing okazała się adekwatna.

Dom pełen był sióstr, braci i pięciomiesięcznego szkraba, którym wszyscy zajmowali się w systemie zmianowym. Włączając w to mnie, oczywiście. Z tą przemiłą rodziną spędziłem dwie noce, w ciągu dnia próbując rozwiązać dość istotne kwestie.

Siedząc nad mapą liczyłem jak długo potrwa jazda Mozambikiem do Zimbabwe z pominięciem Malawi. Ponad 2000km w ciągu 30 dni ważności wizy — to wyglądało niełatwo. Wtedy sprawdziłem raz jeszcze informacje wizowe i przekonałem się, że uzyskanie jej na granicy nie będzie możliwe. Dlaczego wydawało mi się, że dostaniemy ją bez problemu — tego nie wiem. Nie ważne... Zadzwoniłem do Rafała, który właśnie zbierał się do powrotu na kontynent, i umówiliśmy się kolejnego poranka pod ambasadą.

To miało być łatwe jak bułka z masłem, gdyż niejeden rowerzysta pokonał podobną trasę przed nami. Bez szans. W ambasadzie dowiedziałem się, że przepisy uległy zmianie kilka miesięcy wcześniej. Aby uzyskać wizę musieliśmy wykazać się posiadaniem 5000 USD i... rezerwacją hotelu.

Dwa dni zeszły nam na przekonywaniu pracowników, że uzyskanie zaświadczenia z banku w Polsce nie jest możliwe, podobnie jak że nie zamierzamy korzystać z hoteli oferujących rezerwacje przez internet. Przykro to mówić, ale miałem wrażenie, że rozmawiam z jakimiś imbecylami. Nikt nie rozumiał, że ktoś może niezależnie podróżować na rowerze bez organizacji stojącej za jego plecami. Wynalazek plastikowej karty służącej do wybierania pieniędzy z konta za granicą też przekraczał ich zdolności pojmowania. Kolejny kraj nas nie chciał. Przyszła więc pora by drastycznie zmienić plany. Zamiast podążać wzdłuż wybrzeża musieliśmy skręcić ponownie w głąb lądu i skorzystać z ostatniej dostępnej opcji: Zambii.

Zambijską wizę dostaliśmy w ciągu doby i bez żadnych głupich pytań. W tym czasie przeprowadziłem się ponownie, tym razem w miejsce gdzie mieszkał Rafał. Pierwszą noc po powrocie do Dar spędził biwakując na stacji benzynowej, gdzie jakaś kobieta zaprosiła go do swojego ogrodu. Daisy i Ismail – para z korzeniami w Indiach, Włoszech, Omanie i Tanzanii – byli szczęśliwi mogąc gościć dwóch dziwnych facetów, a do tego karmili nas domowymi przysmakami. W zamian za to Rafał wyciągnął gitarę i zabawiał gospodarzy piosenkami, a ja poprosiłem o metalową rurę i stare spodnie. Złożywszy naprędce kij, dałem pokaz żonglerki ogniem, którym również cieszyli się sąsiedzi.

Ciężarówką na plażę

Ciężarówką na plażę

Gdy Ismail w końcu naprawił swoją ciężarówkę, wskoczyliśmy na pakę i pojechaliśmy na plażę. Kąpiąc się podczas przypływu, a potem odpoczywając w cieniu pojazdu, żegnaliśmy się z Oceanem Indyjskim. Niebawem też wyściskaliśmy naszych gospodarzy i odjechaliśmy w siną dal.

Z naszymi gospodarzami z Dar

Z naszymi gospodarzami z Dar

Podczas suchej pory tanzański interior nie ma wiele uroku. Szczególnie gdy jedzie się drogą łączącą główny port z resztą kraju. Ruch był potężny, ale po skrzyżowaniu w Chalinze zmalał o połowę. W dwa dni dotarliśmy do Morogoro.

Doszły nas słuchy, że w mieście są polscy księża. Nim zdołaliśmy ich znaleźć, bardzo przyjaźni klerycy z Indii nakarmili nas kolacją i zapewnili miejsce w pokoju gościnnym. Naszych rodaków spotkaliśmy następnego ranka, wraz z grupą wolontariuszy z Polski. Wśród nich była para, którą Rafał spotkał dwa lata wcześniej w Jordanii. Czy już wspominałem, że świat jest mały?

Po kolejnych dwóch dniach przybyliśmy do granic Parku Narodowego Mikumi — jednej z największych atrakcji, jakie obiecywała nowa trasa przez Tanzanię. Aby nie powtórzyć głupiego błędu z Ugandy rozbiliśmy się przed opuszczonym posterunkiem wjazdowym i w spokoju spędziliśmy tam noc.

Droga jest tam korytarzem i dopóki nie opuszcza się jej, nie robi zdjęć ani nie patrzy na zwierzynę(!), nie trzeba nic płacić. Nie zjechaliśmy z asfaltu ale oczywiście nie zamykaliśmy oczu gdy pojawiły się zwierzęta. Było ich wiele, w tym bawoły w oddali i zaskakująco małe słonie w pobliżu szosy. Wjechawszy do parku zobaczylibyśmy więcej, ale u bram zatrzymaliśmy się tylko na obiad i popołudniową drzemkę.

Znowu prawo nam się złamało

Znowu prawo nam się złamało

Autostopowicz?

Autostopowicz?

Rodzinny piknik

Rodzinny piknik

Wyglądając zza krzaka

Wyglądając zza krzaka

Oto dlaczego wolę rower

Oto dlaczego wolę rower

Kolejne dni znaczyły góry. Zaczęło się od pagórków, które szybko rosły. Niebawem okazało się, że jedziemy wzdłuż czystej rzeki. Głupio byłoby opuścić tak rzadką okazję. Zrobiliśmy to po murzyńsku, w chłodnej wodzie myjąc zarówno siebie jak i swoje ubrania.

Wschody równie piękne jak zachody

Wschody równie piękne jak zachody

Był to jedynie dopływ Wielkiej Ruahy, którą zaraz potem ujrzeliśmy. Krajobraz się przeskalował w górę. Potężna rzeka przedzierała się pomiędzy wielkimi górami, pokrytymi lasem ogromnych baobabów. Kolejny raz pożałowałem, że odwiedzam ten kraj podczas suchej pory roku. Z dodatkiem zieleni sceneria byłaby oszałamiająca. Bez wody wszystko poza bezpośrednim sąsiedztwem koryta rzeki zdominowały szarości i brązy, dwa główne kolory towarzyszące moim długim eskapadom przez tanzański interior.

Czysta rzeka!

Czysta rzeka!

Ruaha naprawdę jest Wielka

Ruaha naprawdę jest Wielka

W końcu pojawił się większy podjazd. Wraz z licznymi ciężarówkami powoli zdobywaliśmy metr za metrem, osiągając około 1600m. Panował tam chłodniejszy klimat i z silnym południowo-wschodnim wiatrem wieczory stały się dość zimne. Po raz pierwszy od dawna musiałem dodatkowo ubrać się do kolacji. Za to za sprawą małej liczby ludzi obozowanie okazało się łatwe i przyjemne.

Jednym z większych miast na trasie była Iringa. Dość senna i przyjazna, zajmowała szczyt pagóra. Jako że Rafał jest moim kolejnym kompanem pozostającym w dobrych stosunkach z kościołem katolickim, znaleźliśmy dobre miejsce w misji. Księża zaoferowali nam wygodny pokój i jedzenie, nie oczekując w zamian zapłaty (choć i tak wspomogliśmy datkiem). Zaopatrzeni na lokalnym bazarze, następnego dnia ruszyliśmy przed siebie.

W Tanzanii jeżdżą za szybko

W Tanzanii jeżdżą za szybko

Po kolejnych dwóch dniach jazdy na południowy zachód w końcu dotarliśmy do miejsca gdzie droga odbijała ku zachodowi. To zgadzało się z kierunkiem wiatru, który dodał skrzydeł naszym rowerom. Machnąć 115km po pagórkach to niecodzienna sprawa. Kolejnego dnia, jednakże, musieliśmy wspiąć się o kilkaset metrów. Początkowo planowaliśmy rozbić się na przełęczy, gdzie las zapraszał w cień swych gałęzi. Już mieliśmy zjechać z drogi, gdy nieopodal zatrzymał się motocyklista. Lokalny nauczyciel ostrzegł nas, byśmy nie zostawali w tym miejscu do zmroku, jako że niedawno doszło tam do napadów na ciężarówki. Ruszyliśmy zatem do miasta Mbeya.

Zjazd na dobranoc

Zjazd na dobranoc

Mimo że dotarliśmy tam po ciemku, znalezienie kościoła nie nastręczało trudności i niebawem siedzieliśmy przy pysznej kolacji z księżmi. Dzięki pomyślnym wiatrom dotarliśmy do miasta dzień wcześniej niż planowaliśmy, a misja wydawała się doskonałym miejscem na jednodniowy odpoczynek. Odwiedziliśmy tam szkołę parafialną, w której młodzi ludzie uczyli się przydatnych rzeczy: stolarki, ślusarki, elektryki i szycia. To oczywiście spodobało mi się znacznie bardziej niż religijny aspekt wszystkich misji w Afryce. W dobrze wyposażonych warsztatach uczniowie już generowali jakiś dochód, choć oferowane usługi wyglądały na ponury żart. Jedna grupa naprawiała samochody po wypadkach, podczas gdy druga produkowała trumny.

Zjazd z Mbeyi był miły w odróżnieniu od wspinaczki, która nastąpiła zaraz potem. Gorąca pogoda nie napełniała nas energią. Dzień za dniem, w miarę jak oddalaliśmy się od wybrzeża, powietrze traciło wilgoć i stawało się suche. Pozbawiony cienia busz dominował w krajobrazie i po raz kolejny z rzadka rozsiane mangowce miały wyłączność na przestrzeń do wypoczynku. Jak zawsze rosły one wewnątrz lub w pobliżu wiosek. Obiad w cieniu przyciągnął więc uwagę dzieciaków, które zachowywały się dość taktownie, jedynie patrząc bez żebrania ani zadawania pytań. Tanzanię miło zapamiętam pod tym względem. Ludzie zachowywali się tu pokojowo.

Kolejny przykład dobrych manier mieliśmy wieczorem. Nie znalazłszy odosobnionego miejsca na biwak, spytaliśmy o pozwolenie na rozbicie się obok czyjegoś domu. Nasza prośba nie tylko została zaakceptowana, ale jeszcze gospodarz zatroszczył się i wytłumaczył ciekawskim sąsiadom by przestali nas obserwować i rozeszli się do domów. To była ostatnia nasza noc w kraju, w którym spędziłem dwa miesiące.

Komentarze:

yves
yves
12 lat, 3 miesiące temu
thanks Michal for yours stories. happy to see that you are still on the road.
It's funny, cause i also had some administrative difficulties not so long time ago. i was in India and wanted to cross Birman (Myanmar) to join Thaïlande. But it seemed to be impossible (to leave the country in another place than where you entered, with the most of borders which are closed, with the most of regions which are forbiden ou restricted, and to finish with obligation to have a airplane ticket go and return in order to have the visa !!!! ((( ; you never had so shitty situation as this isn't it ?? (( ; )
so i decided to go the road, passing in Nepal, Tibet China then Laos and Thailand. why not. it could be possible. but after fex day of research i learn that 'tibetan autorities' don't deliver anymore some permit for Tibet during a period of 2 months...
i abondonned and finaly took an airplane ticket to can pass throw the unbelieveble barrier which is Birman and Tibet.

so you see that finaly, you can still be happy to succedd to realize your dream to ride the roads until the south, without to be obliged to go in another way.
all my best wishes and my congratulation for this titanic mission

ciao
have some good wheels
migot
migot
12 lat, 3 miesiące temu
Pozdrowienia od Magdy i Michała (z Dar, od Hanii i Saqiba)! fajnie wiedzieć, że całkiem nie źle toczy się dalej Twoja podróż, choć nie bez niespodzianek, jak to w Afryce:)
Vito
Vito
12 lat, 3 miesiące temu
Jak miło ujrzeć nowy wpis!:) Ta dętka imponuje co najmniej tak jak Twój paszport;) Zazdroszczę Ci i kibicuję; no i nie mogę się doczekać, jak sam się wyzwolę z różnych spraw i też popedałuję w Świat:) MIŁEJ DROGI!!!
siostra
siostra
12 lat, 3 miesiące temu
no pięknie! Ty masz słonie, a my tu w Świnoujściu szyjemy żagle... trzymaj się dzielnie, brat! :)