Mimo że Wadi Halfa sprawiała wrażenie najbardziej przyjaznego miasta granicznego jakie w życiu
widziałem, to nie było tam co robić. Inspekcja bagażu, która zajęła niemal dwa dni, nie przyniosła
rezultatu. Również sławna sudańska biurokracja cierpiała na niedostatki. Dokładniej rzecz ujmując, na
posterunku policyjnym skończyły się nalepki do paszportu, przez co nie można było dokonać
rejestracji mojej osoby za skandaliczną sumę 40USD. Musiałem zrobić to w kolejnym większym
miasteczku, Dongoli.
— Przepraszam, ale ja podróżuję rowerem. Nie ma możliwości, żebym dotarł tam w wymaganym
terminie trzech dni – zwróciłem uwagę oficerowi.
— Nie ma problemu. Może pan zrobić to później – odpowiedział. A ja przekonałem się, że nawet
sudański aparat państwowy, znany z monstrualnych rozmiarów, zawiłych przepisów, a także
okrucieństwa, ma pewien margines elastyczności i ludzkiego podejścia. Zapewne tylko dla
obcokrajowców.
Niestety, ostatnie przygody wywołały u mnie pewien brak zaufania do ludzi. To paskudne uczucie, szczególnie w miejscu tak znanym z gościnności jak Sudan. Opuszczając Wadi Halfę byłem bardziej zorientowany na pustynną samotność niż spotkania z ludźmi. Okoliczności usprawiedliwiały moje nastawienie. Palące słońce sprawiało, że nadrzeczne wioski wyglądały na opuszczone przez większość dnia. Drugą przyczyną były miliony maleńkich muszek, które atakowały gdy tylko się zatrzymałem. Nie gryzły, ale lądowały na moim ciele tysiącami i właziły pod ubranie, między włosy i – co najobrzydliwsze – do uszu. Później dowiem się, że ich pojawienie oznacza nadchodzącą zmianę pór roku. Najwyraźniej wjechałem do Sudanu za późno. Łagodna zima była już przeszłością, a gorące, bezlitosne lato nadchodziło prędko. Okno czasowe na pokonanie tego kraju miało się niebawem zamknąć i zapewne byłem jednym z ostatnich rowerzystów jadących przez Sudan w ludzkich warunkach.
Wiatr wiał mocno i we właściwym kierunku. Ogromny dystans 950km do Chartumu pokonałem w zaledwie siedem dni jazdy z jednym dniem odpoczynku w Dongoli, głównie ze względu na papierkową robotę na posterunku policyjnym.
Jasne jest, że prześlizgnąłem się tylko po powierzchni wspaniałej krainy, jaką jest Północny Kordofan. Nie pojechałem do Meroe ani Dżebel Barkal, pędząc najkrótszą drogą do stolicy. Przynajmniej jest wymówka by odwiedzić Sudan ponownie.
Mój dzień na pustyni zaczynał się wraz ze wschodem słońca i kończył o zachodzie, przerwany postojem w przydrożnej kafeterii. Żar południa był zbyt mocny by się z nim zmagać i najmilszy wtedy był łyk herbaty i sen na łóżku w gospodzie lub innej zacienionej powierzchni. Miejscowi zachowywali się podobnie, ograniczając południową aktywność do niezbędnego minimum.
Skończyły się też stare dobre czasy i spanie pod gołym niebem. Mając rzekę nieopodal i będąc coraz bliżej południowego krańca Sahary, zacząłem napotykać na dziwną faunę. Wąż przejechany samochodem i potężny pająk przekraczający drogę były jasnymi znakami, że powinienem się zabezpieczać. Po miesiącu przerwy zacząłem ponownie rozbijać namiot.
Mimo że podróż przez Sudan jest teraz o wiele łatwiejsza niż zaledwie kilka lat temu, dzięki idealnie gładkiej drodze chińskiej produkcji, to mój rower uległ poważnej awarii. Jedno z oczek trzymających tylny bagażnik odłamało się od ramy. Zabezpieczywszy je tymczasowo plastikowymi opaskami, po raz pierwszy cieszyłem się z posiadania stalowej ramy. Samochodowi mechanicy w Chartumie na pewno pomogą mi to naprawić.
Wielu podróżników ostrzegało mnie, że radość z podróży przez Sudan zależy w dużej mierze od stosunku do fuula. Ten sporządzony z bobu posiłek, bardzo popularny w Egipcie, w Sudanie jest często jedyną pozycją w menu. Na szczęście uwielbiam to danie i muszę przyznać, że tutaj jest ono jeszcze smaczniejsze. Złą stroną jest z kolei trudność w zdobyciu świeżych warzyw w rozsądnych cenach. Pomidory stały się skandalicznie drogie, a okazjonalna sałata nie wystarczała. Z radością przekonałem się, że banany – najlepsi przyjaciele rowerzysty – są tanie, a szeroki uśmiech wywołał widok sprzedawcy arbuzów w jednej z wiosek. Te owoce są idealne na trudne, pustynne warunki, z ograniczonym dostępem do dobrej wody.
Wynalazek butelkowanej wody jest w Sudanie mało popularny. Głównym źródłem płynów są przydrożne wiaty z potężnymi, glinianymi dzbanami, okresowo dopełnianymi wodą. Przesącza się ona przez porowate naczynie, po czym momentalnie odparowuje w silnym, suchym wietrze. Cały proces, genialna imitacja mechanizmu pocenia, sprawia że woda pozostaje chłodna nawet gdy temperatura powietrza przekracza 40°C. Jednakowoż, taki komunalny zbiornik wraz ze wspólnym kubkiem, stanowi doskonały punkt wymiany zarazków. Niezwykle cieszyłem się z posiadania filtra, a fakt, że zapychał się on często szaro-zielonym glutem, może być dowodem na jakość wody. Pijąc dziennie przynajmniej 5 litrów, zapewne uniknąłem sporej gamy infekcji.
Na ostatnich dwustu kilometrach przed Omdurmanem krajobraz zaczyna się zmieniać. Piasek coraz częściej zdobią akacjowe drzewa, będące źródłem jedzenia dla wielbłądów i kóz, a po raz pierwszy od miesięcy ujrzałem wioski nie leżące nad rzeką ani w oazie. Znak był jasny: przekroczyłem Saharę. Największa pustynia świata otaczała mnie przez półtora miesiąca. Jej kraniec i miasto Chartum były dla mnie nowym światem. Nigdy w życiu nie dotarłem tak daleko na południe.
Komentarze:
hydek
mama