Po dotarciu do środkowej Kenii z zachwytem przywitałem cywilizację. Hotelik był czysty i dysponował bieżącą wodą, a w porannych godzinach zapewniał nawet gorący prysznic. Menu w restauracjach składało się z więcej niż dwóch pozycji, a pierwszy supermarket, do którego się udałem, oferował chyba większy wybór produktów niż cała Etiopia.
Ktoś mógłby powiedzieć, że powinienem podróżować po Europie jeśli przejmuję się takimi sprawami. Tyle że ja nie obawiam się dziczy i spartańskich warunków. Dobrze czułem się na pustyni i podobało mi się proste życie na niej. To co mnie znużyło, to kontrast pomiędzy pięknym i ludnym terenem a jego słabym rozwojem i brakiem wyboru, którego doświadczyłem w poprzednim kraju. Bez wahania więc naładowałem moje baterie jogurtem, słodyczami i lodami.
Szybko też odkryłem, że w Kenii Internet dostępny jest przez komórkę i to za niedużą cenę. Przy niedoborze mocy i częstych przerwach w dostawie prądu sieć była bardziej dostępna niż elektryczność. Najtańsze hoteliki zazwyczaj nie oferowały też gniazdek w pokojach, ale za około 4zł nabyłem urządzenie, które rozwiązało problem raz na zawsze.
Po dwóch dniach wypoczynku i dobrego jedzenia w Isiolo, wyruszyłem w typowym kierunku: na południe. Druga góra Afryki czekała na drodze. Wspinając się na 2100m miałem okazję przez moment ujrzeć jej szczyt nim chmury na powrót go zasłoniły. Jak się potem okazało, była to jedyna okazja w ciągu tygodnia.
Decydując się na mniej popularny szlak po wschodniej stronie chciałem uniknąć dużego ruchu. Ciągle jednak roiło się od samochodów. Na asfalcie mogłem wreszcie przekonać się, że w Kenii jeździ się po lewej stronie, choć zasada ta nie jest zbyt gorliwie przestrzegana. Doceniłem w końcu kulturę jazdy w Etiopii, gdzie kierowcy zachowywali ostrożność i nie spieszyli się za bardzo. Tutaj panowało szaleństwo. Wyprzedzanie tuż przed szczytem wzniesienia lub na zakrętach bez widoczności to powszechna praktyka. Odstęp zachowywany przez wyprzedzające samochody też był zatrważająco mały, choć przyznać trzeba, że wszyscy starali się by był większy niż zero.
Zbocza Mount Kenya pokrywała bujna zieleń i duże plantacje herbaty, kawy i bananów. Przypominało to krajobraz na południe od etiopskich jezior, z tym że liczba ludzi wyglądała na dziesięciokrotnie niższą. I prawie nikt nie żebrał.
Jako że angielski jest jednym z dwóch oficjalnych języków w Kenii, większość ludzi włada nim na dobrym poziomie. Byłem szczęśliwy, mogąc w końcu porozumieć się, nie ograniczając tylko do nazw potraw i liczebników. Mogłem też w końcu zrozumieć wiadomości w TV, jako że część kanałów nadawano po angielsku a część w suahili.
Na stokach wielkiej góry moją prędkość ograniczały przeplatające się bez przerwy podjazdy i zjazdy, oraz deszcze. Ulewy typowe dla pory deszczowej zazwyczaj nadchodziły po południu, ale nie miały wyraźnie ustalonej pory. Znalezienie schronienia, nim ciemne chmury oberwą się, było moim priorytetem, jako że deszcz zawsze nadchodził bezlitosny i w ciągu kilku minut przemieniał drogi w płynące rzeki.
Miasteczka Meru, Chuka i Embu były moimi przystankami i w ostatnim z nich skończyły się opady. Masyw Kenii jak magnes przyciągał chmury, które przez cały czas skrywały go za wilgotną zasłoną. Położenie na stoku determinowało ilość opadu. W Meru północna dzielnica, w której się zatrzymałem, każdego dnia wystawiona była na deszcz o kilka godzin dłużej niż centrum leżące zaledwie 4km w dół zbocza.
Pamiętny moment nadszedł zaraz po opuszczeniu tego miasta. Po raz pierwszy w życiu przekroczyłem równik. Stało się to na 37°38'39"E. Dotarcie tam na rowerze, poprzez trzy kontynenty, sprawiło mi nie lada satysfakcję. Równik nie był jednakże w żaden sposób oznakowany i bez GPSa zapewne uwierzyłbym, że leży około kilometra dalej, gdzie ktoś postawił (dez)informacyjną tablicę. Może to właściciele pobliskiej knajpy (zwanej „Equator”) przesunęli granicę pomiędzy półkulami bliżej swojego przybytku, by zwabić więcej klientów?
Po przerwie w Etiopii, herbata na powrót stała się moim zwyczajowym napojem. W Kenii jednakże jest ona całkiem inna od tego, co znałem ze świata muzułmańskiego. Zawsze zawiera mleko i kosztuje w granicach 0,40-1,20 zł. Najlepsza zaparzana jest w czystym mleku, bez dodatku wody. Szybko zacząłem pić sześć do ośmiu kubków dziennie, robiąc z niej źródło nie tylko wody i cukru, ale i białka.
Noclegi w Kenii też wyglądają dobrze i tanio. Praktycznie każda wioska ma jakąś kwaterę. Przy cenach od 8 do 16 zł za noc nie warto było rozbijać namiotu, mając do dyspozycji prysznic lub przynajmniej wiadro z wodą, łóżko i prąd. Poza tym jedzenie w pobliskiej jadłodajni lądowało na stole w ciągu kilku sekund i było tańsze niż cokolwiek co mógłbym ugotować ze składników nabytych w sklepie. Znalezienie miejsca na biwak też nie wyglądało łatwo. Zagęszczenie ludności jest spore i większość terenu podzielono pod prywatne działki, a pojawiające się czasem dzikie obszary pokrywała zazwyczaj akacja lub inne kolczaste krzaki, które natychmiast zmasakrowałyby sprzęt, zaczynając od opon i namiotu.
Raz spróbowałem przenocować za darmo. W katolickiej misji miły kościelny, a zarazem chórmistrz, otworzył mi budynek kościoła. W zamian podzieliłem się kolacją i wszystko wyglądałoby wspaniale, gdybym nie musiał grać roli pobożnego chrześcijanina, którym nie jestem. W niedzielny poranek ewakuowałem się przed wchodem słońca, by w momencie rozpoczęcia mszy być już daleko i nie zdradzić, że nawet nie wiem jak się przeżegnać.
Mając dużo czasu przed zaplanowanym spotkaniem w Nairobi, postanowiłem odwiedzić głęboką prowincję. Z szosy do Garissy zjechałem na piaszczyste drogi wiodące wzdłuż niedużego łańcucha górskiego.
Znowu pojawił się busz. Teren do ostatka podzielono pomiędzy prywatnych właścicieli za pomocą kolczastych zarośli i suchych gałęzi. Kilka razy dziennie pojawiała się wioseczka, dająca sposobność napicia się herbaty.
Mieszkańcy byli zaskoczeni widokiem białego człowieka, który – by uczynić obraz jeszcze mniej prawdopodobnym – poruszał się na rowerze zamiast mignąć w pędzącym samochodzie. Nikt nie potrafił przypomnieć sobie kiedy ostatnio widział mzungu w tej okolicy. Wystarczy powiedzieć, że dzieciaki w szkolnych strojach niejednokrotnie uciekały w krzaki na mój widok. Ludziom trudno było uwierzyć, że powód mojej wizyty to „po prostu podróż” i w małym miasteczku Mutitu mój hotel odwiedziło trzech policjantów. Ktoś zaalarmował ich, że pojawił się dziwny przybysz, a taki incydent nie mógł pozostać niezbadanym gdy kenijska armia walczy w Somalii. Czarno-biała arafatka na pewno sprawiła, że wyglądałem podejrzanie. Od Etiopii była powodem licznych pytań czy aby nie jestem muzułmaninem.
W Kitui zatrzymałem się na dwa dni. Przy braku deszczu i małym zachmurzeniu znowu poparzyło mnie słońce. Krem z filtrem niewiele pomagał, a sytuację zapewne pogarszała przyjmowana na wypadek malarii doksycyklina. Tak czy inaczej, mój nos i dłonie znowu były w rozpaczliwym stanie.
Po kolejnych dwóch dniach na piaszczystych drogach dotarłem do drogi Nairobi-Mombasa. Łącząc stolicę z największym portem, a zarazem drugim w kraju miastem, jest jednym z najbardziej zabójczych miejsc w Kenii. Na szczęście musiałem przejechać nią tylko kilka kilometrów nim skręciłem w drogę prowadzącą ku najwyższej górze Afryki.
Aby ujrzeć ośnieżony szczyt gigantycznego wulkanu musiałem poczekać kolejny dzień w miasteczku Kimana. Dopiero wtedy mogłem zrobić zdjęcie znaczące dokładnie rok od momentu opuszczenia domu. Z Norwegii pod Kilimandżaro – całkiem spory kawałek świata, czyż nie?
Droga do stolicy była łatwiejsza niż się spodziewałem. Przekroczyłem północny koniec Stepu Masajów i wjechałem pomiędzy zielone pagórki otaczające Nairobi, by do miasta dotrzeć od zachodu. Wille znaczyły krajobraz podzielony pomiędzy rozległe prywatne posiadłości, które stopniowo zmniejszały się w miarę zbliżania do centrum.
Nairobi powitało mnie wysokimi murami zwieńczonymi płotami pod napięciem, które otaczały każdą działkę – wyraźny znak, że zła sława z powodu przestępczości nie jest bezpodstawna. Pomimo tego zachodnie dzielnice, gdzie mam zamiar spędzić kilka dni, wyglądają przyjaźnie dzięki zieleni i ciszy – rzeczom bardzo rzadkim w afrykańskich miastach.
Komentarze:
siostra
mama
Równika gratulujemy!!!
mumum
gratuluję równika i rocznicy :D
Ania
Baaardzo czekałam na kolejną relację z podróży :)
Wojtek
Marta i Waldek
Magda
Z zapartym tchem przeczytalam opis Twojej podrozy po Kenii.
Link do Twojego bloga dostalam od mojego znajomego- Norwega. :)
Mieszkam z rodzina w Tanzanii- w Moshi.
Gdybys przypadkiem przejezdzal przez okolice to chetnie zapraszam na herbate. Karibu sana mzungu :)
Szczegoly moge podac na priv.
Gratuluje odwagi.
Pozdrawiam