To co początkowo wydawało się łatwą przejażdżką zmieniło się w jedno z najtrudniejszych doświadczeń w przeciągu zaledwie kilku minut. Asfalt zniknął parę kilometrów za Kitale i dalej jechaliśmy już po gruntowej drodze, łączącej ostatnie wioski przed granicą. Chmury górowały nad okolicą od samego rana i przesuwały w takim kierunku, że kolizja wyglądała na nieuniknioną.
Deszcz nadszedł w tym samym momencie gdy ogromny tłum chłopców opuścił szkołę i napotkał dwóch białych poruszających się na rowerach. Był to widok zbyt ciekawy by ktokolwiek przejął się moknącym ubraniem i podręcznikami. Przez kolejne kilkaset metrów mieliśmy towarzystwo biegnących, rozkrzyczanych dzieciaków.
Mały przydrożny domek wyposażony był w daszek z frontu. Dwóch mężczyzn, również wyposażonych w rowery, chroniło się już tam przed deszczem, a pozostała przestrzeń okazała się wystarczającą dla nas. Przekroczywszy rów, już wypełniający się wodą, zajęliśmy ostatnie dostępne miejsca. Dzieciaki zaś zebrały się naokoło i stały w deszczu.
Gdyby widok ześlizgującej się do rowu ciężarówki skłonił mnie do refleksji, pewnie nie upierałbym się by ruszać dalej gdy tylko skończyła się ulewa. Po jakichś dwudziestu metrach błoto kompletnie zalepiło nam rowery. Bryły brązowej materii upchnięte pod błotnikami i oparte o ramę całkowicie unieruchomiły koła.
Tłum dzieciaków śledził najdrobniejszy nasz ruch w trakcie kilku kolejnych godzin, gdy czyściliśmy rowery i wykręcaliśmy ubrania w pobliskich krzakach. Późnym popołudniem byliśmy gotowi do drogi, ale droga nie była gotowa na nas. Ciężarówka nadal blokowała przejazd, a nawierzchnia kleiła się do stóp ludzi przenoszących towary z jednej strony przeszkody na drugą.
W końcu, ciągnąc rowery wzdłuż wąskiego stoku oddzielającego drogę od kukurydzianego pola, dotarliśmy do mniej błotnistego fragmentu. Po kolejnym czyszczeniu mogliśmy już powoli jechać przy akompaniamencie kół trących o resztki błota.
Do wsi dotarliśmy o zachodzie i z miejsca spytaliśmy o możliwość rozbicia biwaku na terenie szkoły. Zamiast tego, wpuszczono nas do pokoju nauczycielskiego, gdzie spaliśmy na biurkach, jako że podłoga nosiła wyraźne ślady ostatnich warunków pogodowych. Wyczerpani i brudni, bo woda właśnie się skończyła, do północy walczyliśmy z kuchenką, która odmówiła współpracy tuż przed wieczorną herbatą.
Przejście graniczne, do którego dotarliśmy kolejnego ranka, usytuowane było nad czystą i miłą dla oka rzeką Suam. Przebyliśmy je bez problemu, a archiwa po kenijskiej jak i ugandyjskiej stronie wzbogaciły się o karty imigracyjne, głoszące że z zawodu jestem rybakiem. Wjechałem do osiemnastego kraju na mojej drodze.
Od samego początku Ugandyjczycy sprawiali wrażenie przyjaznych i uczciwych. Nawet cinkciarz zaoferował uczciwy kurs bez targowania się, a dzieci radośnie pozdrawiały nas okrzykiem „How are you”.
W miarę jak przekraczaliśmy kolejne żebra góry Elgon, widoki stawały się spektakularne. Gliniane chatki wraz z sadami bananowymi, wetknięte w doliny lub siedzące na szczytach pagórków, otaczała powódź zieleni lasów i pól kukurydzianych. Bez wahania uznać mogę te krajobrazy za jedne z najpiękniejszych, jakie widziałem w życiu. Zastanawialiśmy się nad życiem ludzi zamieszkujących ten teren w najprostszych możliwych warunkach, bez bieżącej wody czy prądu. Jak postrzegali piękno, które ich otaczało? Czy budzili się z uśmiechem na widok zasnutej poranną mgłą doliny, czy może przeklinali kolejny dzień nużącej pracy na polu kukurydzy? Okolica wręcz prosiła by zatrzymać się tam, osiąść i zapomnieć o nowoczesnym, zewnętrznym świecie.
Rzeczywistość dopadła nas pod postacią paskudnie wyboistych i stromych podjazdów. Lekki rower górski byłby lepszym pojazdem do pokonywania potężnych głazów i bulw zaschniętego błota, które ledwo przypominały drogę. Wystarczy wspomnieć, że jedynymi środkami komunikacji publicznej były tu motocykle i ciężarówki. Żaden minibus nie śmiał zapuszczać się w te rejony.
Nadchodziła noc. Dziki biwak, o którym marzyliśmy, wykluczała gęstość zaludnienia. Mimo że odległe i ledwo połączone ze światem zewnętrznym, zbocza góry Elgon naznaczone były niezliczoną ilością chatek, a każda z nich zasiedlona przez pokaźną rodzinę. Rozbicie namiotu bez przyciągnięcia uwagi dzieciaków graniczyło z niemożliwością. A jedno dziecko oznaczałoby pokaźny tłumek, przyglądający się każdej naszej czynności, już po kilku minutach.
Szkoła pojawiła się wraz z nadejściem ciemności. Nie tylko łatwo było o pozwolenie na biwak od nauczycieli, ale już za moment siedzieliśmy wraz z nimi przy wspólnym stole, dokarmiani ugali, fasolką i kubkami wyśmienitej mlecznej herbaty.
Gdy się przebudziliśmy, większość uczniów zajęta była sobotnim praniem, a ich ubrania zajmowały każdy krzak na terenie szkoły. Ruszyliśmy naprzeciw kolejnym stromym i wyboistym podjazdom, by przekonać się, że gdybyśmy poprzedniego dnia pokonali kilka kilometrów więcej, przypadłby nam obóz w pięknym lesie nad rzeką.
Jechałem przodem i w końcu zatrzymałem się, by kontemplować tą piękną scenerię gdzie nikt nie patrzył na mnie ani nie krzyczał „mzungu”. Czekałem, czekałem i czekałem, aż w końcu zacząłem niepokoić się o mojego kompana. Michał w końcu pojawił się, tocząc powoli, i ogłosił że jego rower kompletnie się poddał.
Pierwszy raz w życiu widziałem taką katastrofę. Połowa szprych tylnego koła była luźna. Na wyboistej drodze odkręciły się nyple, a wygięte koło w końcu przestało się obracać, zablokowane o ramę. Błąd kołodzieja był oczywisty, a my spędziliśmy pół godziny w lesie, próbując wycentrować koło na tyle, by umożliwić dalszą jazdę.
Wioski pojawiły się na powrót i nie byliśmy już w stanie znaleźć odosobnionego miejsca pod namioty. Kierowani czyjąś poradą, udaliśmy się na posterunek policji. Funkcjonariusze podeszli do nas przyjaźnie i zaoferowali kawałek trawnika. Sytuacja stała się mniej przyjemna gdy wieść o niespodziewanych gościach na podwórku dotarła do dowódcy placówki. Nasze paszporty i rowery trafiły do depozytu, by zagwarantować że nie popełnimy żadnego aktu terroryzmu i łatwo potem nie uciekniemy. Rankiem jednak z łatwością odzyskaliśmy swoje rzeczy.
Asfalt powitaliśmy okrzykami radości. Jazda znowu stała się łatwa, nawet pomimo ciągłych podjazdów i zjazdów. Dotarliśmy w końcu do wioski Sipi, słynącej z wysokich wodospadów. Moses Camp, ulokowany na szczycie wysokiego, skalistego klifu, oferował oszałamiające widoki. Z drewnianym domem, w którym siedzieliśmy podczas wieczornych ulew, pijąc herbatę i w świetle naftowej lampy planując dalszą trasę, zdobył on pozycję najpiękniejszego biwaku dotychczas.
Kolejnego dnia zjechaliśmy na roztaczające się wokoło równiny, bijąc po drodze rekordy prędkości. Niziny nie zachwycały widokami. Dużo lepiej wypadały zaś w kategorii kulinarnej – bogactwo bananów i ananasów wywołało uśmiechy na naszych twarzach.
Pod wieczór dotarliśmy do szkolnego kompleksu, w którym nie było nikogo, oczywiście za wyjątkiem grupki dzieciaków, które gapiły się na nas bez słowa. Poczekaliśmy aż zachód słońca przegoni je do domów i naparzyliśmy herbaty.
Stróż nocny był prawdopodobnie pijany i z początku zachowywał się dość agresywnie. Gdyby jego latarka nie oślepiła mnie, ukrywając widok maczety dzierżonej w drugiej dłoni, pewnie nie byłbym tak spokojny podczas negocjacji. Koniec końców zawołał on kogoś w rodzaju szefa i otrzymaliśmy miejsce w cieniu mangowców, w strzeżonym rewirze. Poranne pakowanie złamało szkolną dyscyplinę, gdy około 700 par oczu, należących zarówno do uczniów jak i nauczycieli, śledziło nasze poczynania zamiast brać udział w lekcjach. To skłoniło mnie do ponownych rozmyślań ilu wazungu trzeba rozstawić w afrykańskim kraju by kompletnie sparaliżować jego działanie.
Ostatnie trzy dni drogi do Kamapli stały pod znakiem zmiany diety. Oleiste chapati zastąpiły owoce i ryby. Wreszcie doczekałem się dojrzałych, soczystych mango, za którymi tęskniłem od Sudanu. Pokazała się też nowość pod postacią kolczastego zielonego owocu o rozmiarze prosiaka. Jackfruit, jak to tutaj zwą, po nacięciu wypuszcza biały, lepki sok, który podsycha do konsystencji lekko nadtopionej gumy do żucia. Ten prosiakolep, jak go ochrzciliśmy, był niewiarygodnie tani i niemal niemożliwy do kupienia w kawałkach. Pojedynczy owoc, który ledwo zdołałem przytroczyć do sakw, napełnił nas już po kilku kawałkach i pozostawił moje dłonie lepkimi aż do rana.
Droga do stolicy nie była niczym przyjemnym, jak to zazwyczaj bywa w pobliżu dużego afrykańskiego miasta. Potężne ciężarówki, pędzące matatu i szaleni motocykliści wymęczyli nas doszczętnie przez ostatni dzień. Mały fragment pełnego małp równikowego lasu, przez który przejechaliśmy w okolicy południa, napełnił nas nadzieją co do zachodnich rejonów tego kolorowego kraju.
Komentarze:
hose morales
mama
Miki
Michał
hdk
Robert
ws
3-ci kontynent,
18-ty kraj,
20.000 kilometrów
i nadal ...2 koła.
Uff... brawo Misiek!
arkosław