Nie było łatwo opuścić wygodny dom i ponownie ruszyć w suchy ląd. Od Chartumu jechałem wzdłuż Nilu Błękitnego i niebawem natrafiłem na pierwsze ślady rozwiniętego rolnictwa. Nareszcie mogłem też biwakować pod drzewem. Była to akacja, ale duża, skutecznie chroniąca mnie przed wzrokiem przechodniów.
Szosa, niestety, nie należała do wygodnych. Nie bez powodu odcinek do Wad Medani zwany jest „drogą śmierci”. Wąski asfalt, zatłoczony ciężkimi, pędzącymi pojazdami. Znowu kierowcy autobusów okazali się najbardziej szalonymi. Ich nowe maszyny, pochodzące z Chin, były zbyt szybkie i zbyt ciche. I niemal wcale nie używali oni klaksonów, nie wspominając już o jakiejkolwiek redukcji prędkości. Kilkukrotnie o nadjeżdżającym autobusie dowiadywałem się poprzez nagłą zmianę ciśnienia powietrza wywołaną jego pędem. Na szczęście przez większość dystansu wzdłuż szosy biegły dwa gruntowe pasy ruchu. Czasem korzystałem z nich, mimo że nierówna nawierzchnia znacznie mnie spowalniała, by oszczędzić sobie stresu i zmagań z ruchem na drodze.
Mój późny przyjazd do Sudanu uwidocznił się w złej pogodzie. Jazda wczesnym popołudniem graniczyła z niemożliwością. Pierwszego dnia wypiłem 5 litrów wody i zjadłem średniego rozmiaru arbuza zanim poczułem się ponownie nawodniony. W kolejnych dniach dałem sobie spokój z liczeniem. Było tego po prostu za dużo.
Drugiego dnia, późnym popołudniem dotarłem do gęsto zaludnionego obszaru. Miasteczko przemieniło się w ciąg wiosek i gdy próbowałem wydostać się stamtąd już po zmroku, natrafiłem na człowieka na wózku zaprzężonym w osła. Był to sklepikarz, który zasugerował mi bym poszukał miejsca w lokalnym meczecie. W rezultacie noc spędziłem w szkole koranicznej, spotykając tam prawdziwych talibów. Nauczyciel, jedyna osoba władająca angielskim, zorganizował mi łóżko i obaj udaliśmy się na spoczynek na podwórzu, z dala od rozpalonego jak piec domu.
Edukacja obejmuje matematykę, nauki ścisłe i parę innych przydatnych rzeczy, ale jak wyjaśnił mi gospodarz, najważniejsze jest zapamiętanie Koranu. Księga zawiera wszak wszystkie odpowiedzi na wszelkie pytania, więc nic dziwnego, że w Sudanie więcej jest szkół religijnych niż kubłów na śmieci.
Śmietnik jest tylko jeden: Sudan. Wszystko po prostu wyrzuca się precz, a wiatr już przejmuje odpadki w swoje ręce. Gdy śmieci były w pełni naturalne, wyrzucanie ich za płot nie stanowiło problemu. Żar pustyni szybko wysuszał wszystko, zapobiegając ryzyku rozprzestrzeniania się chorób czy nawet przykrego zapachu. Nadejście plastiku i nowego rodzaju odpadów zmieniło wszystko, za wyjątkiem starych obyczajów, które ewoluują zdecydowanie wolniej niż technologia. Nic dziwnego, że droga nieraz wiodła przez pola pełne foliowych worków i plastikowych butelek.
W Wad Medani opuściłem rzekę i skierowałem się na wschód. Okolica była jednym wielkim terenem rolniczym. W ostatnich dniach pory suchej nie mogłem jednak rozpoznać co zwykło się tutaj uprawiać. Zaskakujące za to były ogromne stada krów i kóz przemierzające te równiny, zazwyczaj pod wodzą dzieci. Sądzę że odwieczny konflikt rolników z pasterzami jest obecny i tutaj.
Ogromna równina, jak ocean, naznaczona była wysepkami w postaci skalnych pagórków. Po minięciu drugiego archipelagu wkroczyłem na obszar, gdzie domy budowano z niczego więcej jak słomy i kilku suchych gałęzi. Woda pitna okazała się paskudna. Mętna, o brązowo-szarym kolorze ziemi, opierała się filtrowaniu. Smak nie był szczególnie zły, ale widok – kompletnie odrzucający. Mieszałem ją z herbatą z hibiskusa by zamaskować barwę i uczynić bardziej zdatną do picia, przynajmniej wizualnie.
Walcząc z silnym bocznym wiatrem próbowałem pokonać długi kawał pustkowia pozbawionego jakichkolwiek obiektów dających choćby odrobinę cienia. Woda szybko się kończyła, a zawartość butelek tak się rozgrzała, że niemal parzyła mi usta. Oczywiście słabo gasiła pragnienie.
Spróbowałem szczęścia na przydrożnej farmie, gdzie robotnicy z trudeim uwierzyli, że ktoś był tak głupi by jechać przez Sudan rowerem. Poczęstowali mnie kubkiem mleka, zapewne oczekując jakiejś zabawnej reakcji. Skąd mogli wiedzieć, że ich gość jest miłośnikiem zsiadłego? Mimo że gorące, było wyborne i przypomniało mi dzieciństwo i czasy zanim UHT rozprzestrzeniło się w Europie.
Po dwóch dniach zmuszania się do picia płynu w kolorze błota, dotarłem do Gedaref. To miasteczko, a właściwie przerośnięta wioska, nie ma nic ciekawego do zaoferowania poza skromnym bazarem. No i może poza tłumem dzieciaków wołających „hauaia” na widok obcokrajowca. Czy pochodziło to od błędnie wymawianego „how are you”, nie mam pojęcia. W mojej głowie skojarzyło się z Hawajami i plażą, i wodą! Okrzyk ten miał mi już towarzyszyć do samej granicy.
Najlepsza niespodzianka czekała zaraz za miastem. Na pierwszej stacji benzynowej znalazłem dzbany z czystą wodą, zaś na drugiej przyjazny pracownik spojrzał na mnie i spytał czy nie potrzebuję… prysznica! To było coś wspaniałego i idąc za ciosem zrobiłem też szybkie pranie. Potem pracowni stacji pokazali mi pomieszczenie gościnne, w którym uciąłem sobie drzemkę zanim spytałem o pozwolenie spędzenia całej nocy.
Od tego momentu miałem mieć już towarzystwo, po raz pierwszy w ciągu ostatnich pięciu miesięcy. Aleksander, niemiecki rowerzysta jadący z Kairu do Kapsztadu, dotarł do Gedaref tego samego wieczora. Spotkaliśmy się już przelotnie w Chartumie i uzgodniliśmy, że Etiopię pokonujemy wspólnie.
Za Gedaref równina powoli przekształciła się w łagodne pagórki; pojawiły się też naprawdę duże drzewa. Upał jednak nie zelżał i połowę kolejnego dnia spędziliśmy w przepuście pod drogą. Po biwaku w buszu zjedliśmy ostatnią miskę fuula i niebawem stawiliśmy się na przejściu granicznym w Gallabat.
Komentarze:
mumum
czekam z niecierpliwością na więcej :)
trzymam kciuki. powodzenia!
mama
tranquilo
Powodzenia i przejrzystej wody rzyczę :)