Kair jest kluczowym punktem na mojej drodze, jako że leży w okolicach połowy dystansu, który mam zamiar pokonać. Zaczął się też nowy rok, co akurat dla mnie ma niewielkie znaczenie, ale jest kolejnym pretekstem by wspomnieć minione przygody i podsumować co nieco. A więc proszę. Oto bardziej znaczące elementy siedmiu miesięcy jazdy w 2011 roku:
Najdłuższy dzienny dystans to 193km pustynnej jazdy do Palmyry. Nie tylko długi, ale i z przygodami. Nieduże widzę szanse by ten rekord pobić, ale jeśli ma się to stać, to niebawem. Płaskie pustynie i asfaltowe drogi Egiptu i Sudanu mogą być miejscem ku temu.
Również najkrótszy dzienny dystans jest niełatwy do pobicia, bo niewielki jest sens wsiadać na rower by przebyć mniej niż 15km. Zdarzyło się to na drodze z Kołoczawy do Komsomolska, która istnieje tylko na mapie. Mimo że krótki, fragment ten wygrywa również konkurs na najtrudniejszy odcinek.
Jego przeciwieństwo, najłatwiejszy odcinek, to zjazd z St. Catherine na wybrzeże. Około 120km niemal bez pedałowania ani hamowania, tylko ciesząc oko krajobrazem. Z dobrą nawierzchnią, wygląda to jak raj dla deskorolkarzy. Aby nie zepsuć sobie dobrego wrażenia, po dotarciu na wybrzeże polecam skręcić na południe, odwrotnie niż ja.
Aromatyczny cyklista, czyli najdłuższa jazda bez kąpieli. Trwała 7 dni i zdarzyła się więcej niż raz. To niewiele i obiecuję popracować nad tym wynikiem.
W kategorii geograficznej, mój ulubiony kraj to Turcja. Ze zróżnicowanym, pięknym krajobrazem, wymagającą ale ciekawą rzeźbą terenu, wspaniałymi górami, dobrymi drogami, z bogatym, różnorodnym, zdrowym, energetycznym, pachnącym jedzeniem i miłymi, przyjaznymi i gościnnymi ludźmi wydaje się ona być idealnym miejscem. Wady: dość wysokie ceny i śmieci (choć po przejechaniu Bliskiego Wschodu uważam Turcję za raczej czystą). Z racji geograficznego położenia, jestem niemal pewien, że zatrzymam się tu na çay jeszcze nie raz.
Sporo czasu zajęły mi rozmyślania co mógłbym uznać za najbardziej niezapomniane doświadczenie i jest nim gościna u syryjskiej rodziny. Aby było jasne: doświadczyłem hojnej gościnności od nieznajomych ludzi niejeden raz, od samego początku w Norwegii, i zawsze to doceniam. Ale ci byli wyjątkowi z dwóch powodów. Po pierwsze to oni wyszli z inicjatywą, a nie ja. Po drugie przyjęli mnie niezwyklej hojnie, choć sami żyli ubogo.
Najbardziej niezapomniane miejsce było już łatwiejsze do wytypowania. Dwa łańcuchy górskie i dolina pomiędzy nimi, na drodze z Araç do Kurşunlu, były nie tylko piękne, ale i dość dzikie. Niewielu ludzi, cudowne widoki i czyste, dzikie rzeki. Wspaniała nagroda za wybranie drugorzędnej i niełatwej drogi.
Jakkolwiek, element krajobrazu, którego mi najbardziej brakuje to fińskie jeziora. Nie raz już marzyłem by rzucić rower na bok, a samemu skoczyć w głęboką, chłodną i czystą toń słodkiej wody. Jako że wolę bieżącą od stojącej, polskie rzeki mogłyby być alternatywą, szczególnie takie jak Czarna Hańcza. Tak czy inaczej, mogę za nimi już tylko bardziej i bardziej tęsknić, wraz z każdym kilometrem w głąb Sahary. W Afryce śródlądowe akweny są rzadkie i zazwyczaj kąpiel w nich nie bywa bezpieczna.
A teraz kolej na największe kanty! W liczbie mnogiej, bo nie wiem który był gorszy. Czy zimny, obskurny pokój za 12JOD w hotelu w Karak, czy powolny prom z Aqaby do Nuweiby za 65USD? Oba zdarzyły się w Jordanii, podobnie jak największy kant, który ominąłem, czyli najdroższy bilet wstępu jaki widziałem, i którego zakupu uniknąłem, wchodząc za darmo do Petry. Poza tym Jordania bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła, będąc pełną przyjaznych, pomocnych i hojnych ludzi. Po prostu bądźcie ostrożni otwierając tam portfel. To tyle.
W sumie podczas tych siedmiu miesięcy odwiedziłem 14 krajów i przejechałem około 12000km, z czego dwie trzecie samotnie. Zarówno w liczbie krajów, jak i kilometrów, jestem w połowie trasy. Ale w Afryce mam zamiar spędzić więcej czasu i stan dróg nie jest jedyną przyczyną!
Ostatnie dni w Kairze upłynęły na naprawie roweru. Jadąc stąd na południe muszę być pewny, że działa on idealnie. Następny sklep rowerowy, o którego istnieniu słyszałem, znajduje się kilka tysięcy kilometrów dalej, w Nairobi. I nie jest to sklep marzeń.
Reszta notki dotyczy wyłącznie sprzętu rowerowego i mechaniki.
Głównym źródłem zmartwień były koła. Pancerne obręcze, od których oczekiwałem, że wytrzymają całą trasę, okazały się być niemal kompletnie zużyte już w połowie dystansu. Głównie za sprawą okładzin hamulcowych z wysokiej półki, które założyłem z nadzieją, że mi pomogą, ale bez wiedzy jak miałyby to zrobić. Pomogły, istotnie, zetrzeć obręcze w rekordowym tempie. Lekcja wyciągnięta z tego doświadczenia: w wyprawowym rowerze montuj miękkie klocki. I tak żadne nie zatrzymają obładowanego pojazdu na krótkim dystansie.
Razem z obręczami postanowiłem wymienić przednią piastę, która wykazywała pierwsze oznaki zużycia już jakieś 6000km wcześniej. Po wyczyszczeniu i nasmarowaniu nadal działała dobrze, ale nie chciałem oszczędzać grosza na tak istotnym elemencie. Aby nie ryzykować niedopasowaniem, wymieniłem na ten sam model.
A więc mamy nowe obręcze i nową piastę. Pora zbudować koła na nowo! To jest najbardziej wymagająca część rowerowej mechaniki, ale ją lubię. Potrzeba tu czasu i cierpliwości, za to na koniec jest dużo satysfakcji. Całą niezbędną wiedzę posiadłem ze wspaniałego poradnika budowy kół Sheldona Browna.
Przednie koło po prostu rozmontowałem, sortując szprychy w cztery grupy, w zależności od ich pozycji: (prowadzące + ciągnące) × (lewe + prawe). Potem tylko odbudowałem koło na nowej obręczy i piaście, zachowując pozycje grup.
Z tyłu użyłem innej techniki, przeszczepiając całą wewnętrzną część do nowej obręczy, szprycha po szprysze. To prosty sposób, znacznie łatwiejszy niż kompletna przebudowa, ale nie daje możliwości wygodnego umycia części. Rezultatem jest trochę trudniejsze centrowanie, za sprawą oporów na gwintach pomiędzy szprychami a nyplami.
Kaseta i dwa łańcuchy, które wymieniałem co 2000km, udały się na zasłużony odpoczynek. Nowe są ich wiernymi kopiami: kaseta Deore LX i łańcuchy XTR. Osiem biegów. Najbardziej zaskoczyły mnie przednie tryby, które przyjęły nowy łańcuch bez problemu. Stare, dobre Deore DX, które ze mną przejechały 13000km, a nie wiadomo ile jeszcze przedtem, zanim kupiłem je z drugiej ręki.
Wymieniłem też wkład suportu. Mam chyba jakiś talent do zajeżdżania tej właśnie części, bo używam już trzeciego. Poprzedni był skazany na zagładę od samego początku. Kupiony w Stambule, niskiej klasy Shimano BB-TS30, który kosztowało tyle co Deore u nas. Gdzieś widziałem go, reklamowanego jako sprzęt zaprojektowany specjalnie na wyprawy rowerowe. Być może na jedną, skoro zaczyna umierać po 5000km.
Pozostałe prace to głównie czyszczenie i smarowanie. Założyłem też nowy licznik, bo poprzedni – tani bezprzewodowy z Lidla – był świetnym wykrywaczem przeciążonych linii energetycznych.
Rower hula jak nowy.
Komentarze:
mama
azbest87
Pozdro!