Dużo czasu upłynęło od ostatniego razu gdy korzystałem z CouchSurfing. Jadąc do Nairobi wysłałem kilka zapytań i szybko otrzymałem pozytywne odpowiedzi. Dwie osoby zaoferowały nocleg w stolicy.
Pierwsza była Sharon. W jej miłym domu, ulokowanym w zielonej i cichej zachodniej dzielnicy, porządnie wypocząłem. Ona sama rzadko bywała w domu, ale udało się wspólnie coś ugotować a także wpaść na kolację do jej młodszej siostry. Moje umiejętności kucharskie zostały zweryfikowane podczas zakończonej sromotną klęską próby zrobienia tortilli, a także przy niewiele mniej udanym podejściu do pierwszego w życiu sosu dal.
Krótkie wycieczki do centrum służyły głównie załatwieniu niezbędnych spraw. Niestety, nie udało się rozwiązać problemu braku miejsca w paszporcie. Choć liczba koniecznych w dalszej drodze wiz przekracza ilość wolnych stron, Ministerstwo Spraw Zagranicznych uznało to za niewystarczający powód do wydania drugiego, tymczasowego dokumentu. Kolejna polska ambasada znajduje się w RPA i jeśli paszport do tego czasu zdąży się zapełnić, moja sytuacja może stać się bardzo ciekawa.
Po czterech nocach spakowałem się i pojechałem na lotnisko. Michał, który nawiązał ze mną kontakt przez Internet zanim jeszcze wyruszyłem z domu, w końcu miał do mnie dołączyć. Nie uwzględniwszy straszliwego korka w moim planie, na lotnisko przybyłem z godzinnym opóźnieniem. On spędził jednak znacznie więcej czasu próbując odzyskać rower spośród bagażu i składając go potem w całość.
Skierowaliśmy się z powrotem w miasto, które w godzinie popołudniowego szczytu było kompletnie zapchane samochodami i wypełnione pyłem. W porównaniu z Nairobi nawet Kair wygląda bezpiecznie i czysto. Sytuację pogorszył zamach bombowy, który rozerwał sklep w centrum, jak mieliśmy się dowiedzieć dotarłszy do celu trzy godziny później.
Tini była drugą CouchSurferką, z którą się skontaktowałem. W swoim domu, położonym w zielonej, pagórkowatej wiosce na północ od Nairobi, powitała nas przepysznym obiadem i troszczyła się o nas jak mama przez dwa dni pobytu. Nie było łatwo pożegnać ją i opuścić to przemiłe miejsce, ale w końcu zdołaliśmy wyruszyć późnym popołudniem. To wystarczyło by pokonać około czterdziestu kilometrów przez porośnięte herbatą pagórki i zakończyć ten krótki dzień w Limuru.
Następny dzień stał pod znakiem zjazdu do Wielkiego Rowu Afrykańskiego. Niestety, zamglone powietrze przysłoniło widok z krawędzi, który musiał być spektakularny, sądząc po ilości sklepów z pamiątkami i przekąskami znaczących ten fragment drogi.
Mimo że obrałem drugorzędną drogę do Naivashy, ruch był koszmarny. Ciężarówki z kontenerami, wożące cały towar pomiędzy Ugandą a Mombasą, pędziły obok nas w towarzystwie matatu i całej gamy innych pojazdów. Nie mieliśmy żadnej alternatywy dla tej drogi i hałas silników stanowił tło dla naszego pierwszego biwaku.
Nasze miejsce znajdowało się w sąsiedztwie kilku niedużych rezerwatów dziczyzny i od samego początku towarzyszył nam widok zwierząt. Zebry, gazele Thomsona pasły się w trawie, a pomiędzy nimi baraszkował pojedynczy guziec. Żadne z nich, niestety, nie pozwoliło podejść się na bliżej niż dwieście metrów, nie dając szans na dobre zdjęcie.
Przyjechawszy prosto z Europy, Michał padł ofiarą afrykańskiego słońca. Krem z filtrem SPF50+ nie wystarczył i skończyło się na porządnym oparzeniu, prawdopodobnie wzmocnionym przyjmowaną przeciw malarii doksycykliną. Zatrzymaliśmy się w Nakuru na dwa dni, by dać mu szansę podleczenia. Tam też opuściliśmy wreszcie ruchliwą drogę i, przekroczywszy ponownie równik, rozpoczęliśmy wspinaczkę na przeciwny brzeg Wielkiego Rowu.
Okoliczne wioski ciągnęły się kilometrami i większość ziemi podzielona była pomiędzy prywatne działki. Pozostałe skrawki lasu oferowały wspaniałe miejsca biwakowe, ale znalezienie okolicy pozbawionej wędrujących i rozglądających się ludzi graniczyło z niemożliwością. W ostatniej chwili, już po zachodzie słońca, szczęśliwie natrafiliśmy na pas trawy prowadzący w bok z szosy, prosto ku idealnemu miejscu biwakowemu, na którym rozpaliliśmy pierwsze ognisko.
W okolicy równika słońce błyskawicznie wschodzi i zachodzi. Podczas gdy w Europie okres zmierzchu można wykorzystać na szukanie miejsca na nocleg, w Afryce trzeba przygotować się zawczasu na nadejście ciemności. Dzień zmienia się w noc tak nagle, jakby ktoś zgasił światło. Odwrotnie sprawa ma się o poranku, gdy słońce wyskakuje nad horyzont jak wystrzelone z ogromnej armaty i pędzi najkrótszą drogą do zenitu, paląc wszystko swym bezlitosnym żarem. Tylko chmury deszczowej pory roku chroniły nas przed tak niemiłą pobudką.
Długi wieczór przy ognisku, jeszcze dłuższy sen i pagórkowata rzeźba terenu skierowały nas na kolejny biwak po przejechaniu niewiele ponad czterdziestu kilometrów. Tym razem mieliśmy wspaniały widok na głęboką dolinę i pogodę, której nigdy nie spodziewałbym się w tej części Afryki. Na 2600m, przy temperaturze w okolicy 10°C i wiejącym wietrze, musiałem ubrać polar i zastanawiałem się nad przekopaniem bagażu za zimową czapką. Na szczęście duże dawki gorącej herbaty przyprawionej masalą pozwoliły nam zachować ciepło.
Kolejny poranek zaskoczył nas jeszcze bardziej, gdy nadeszły chmury i ukryły okolicę w gęstej mgle. Miejscowi spacerowali wzdłuż drogi z bańkami pełnymi mleka, które ładowali na przejeżdżającą ciężarówkę. Zaskoczyło nas, że nie byli nachalni i jedynie przyglądali się z daleka, co w tej części świata stanowi rzadkość. Oddawszy mleko, większość z nich skierowała się do okolicznych barów na herbatę, talerz githeri i pogawędkę. Życie wydaje się tam płynąć powoli. Łagodna kenijska pogoda nie zmusza ludzi do intensywnej pracy i wielu z nich siedzi przy drodze lub leży w trawie całymi godzinami.
Opuściwszy skraj Rowu, zjechaliśmy na dużo gorętszy teren by ostatecznie powrócić na główną, zatłoczoną drogę, tuż przed miastem Eldoret. Wielka liczba przejeżdżających i zatrzymujących się ciężarówek nadała miejscowości nieprzyjemny klimat. Hałas, ogromne tłumy na ulicach i bazarach, prosperujące bary i burdele – wszystkie atrybuty miasta na ruchliwej trasie – nie uczyniły go przyjemnym miejscem na postój.
Z radością opuściliśmy główną drogę następnego dnia. Mimo że to główna trasa do Południowego Sudanu, pełna dziur szosa nie była tak obciążona ruchem. Okoliczne wioski zawierały więcej glinianych chatek niż gdziekolwiek indziej w kraju, a ludzie często sprawiali wrażenie zaskoczonych widokiem wazungu.
Popołudniowy deszcz schłodził powietrze i w mgiełce unoszącej się nad rozgrzanym asfaltem zielona prowincja uderzająco przypominała to co świetnie znaliśmy z Europy. Przez moment czuliśmy się jak na lipcowych wakacjach gdzieś w północnej Polsce, po wielkiej burzy. Uczucie prysnęło wraz z przybyciem do miasteczka Kitale, ostatniego przed końcowym odcinkiem do Ugandy.
Komentarze:
mama
Iwo
A żuczek śliczny :)
Vito
Miłej jazdy!!!
pacha
mula53
Pozdrowka od Marka M