W Kampali ponownie doświadczyliśmy wielkiej gościnności. Tym razem zamieszkaliśmy u Carolyn, Kanadyjskiej ekspatki, która przyjęła nas w swoim maleńkim domku położonym na północnym przedmieściu stolicy. Szybko załatwiliśmy wizy i zajęliśmy się eksploracją tanich stoisk z jedzeniem, niezwykle licznych w sąsiedztwie.
Nie chcąc bawić zbyt długo w wielkim mieście, przejechaliśmy je raz jeszcze i skierowaliśmy do Entebbe. W tej 40-kilometrowej jeździe po zatłoczonej drodze towarzyszył nam John, kolejny członek WarmShowers. Spędziwszy kilka lat we Wschodniej Afryce, gościł on wielu podróżników rowerowych, w tym kilku gości, którzy pokonali imponujące trasy i napisali o tym wyjątkowe książki i blogi.
Jadąc do Entebbe, leżącego na końcu półwyspu, dotarliśmy w końcu na brzeg największego jeziora Afryki. Spotkanie z Jeziorem Wiktorii nie należało do przyjemnych gdy niewiarygodnie wielkie chmury drobnych muszek nadciągały nad jego powierzchnią i wkraczały na ląd. Pierwszy raz w życiu widziałem roje owadów gęste na tyle, że nie mogłem przez nie przejechać w obawie o swoje oczy.
Miasto wyglądało na spokojniejsze i bardziej zielone niż stolica. Rozbiliśmy się w hostelu Entebbe Backpackers, który pomimo wielkiego biznesu jakim w ostatnich latach stał się backpacking oferował dobrą jakość za przystępną cenę. Trudno było jednak wypatrzeć prawdziwego trampa wśród gości, którzy głównie korzystali z walizek i w większości przybyli samochodami. Wytarte ciuchy i zarośnięte twarze również odróżniały nas od reszty wazungu, ale gorący prysznic, bezprzewodowy internet i mecz Mistrzostw Europy oglądany na dużym ekranie sprawiły, że to chwilowe odłączenie od prawdziwej Afryki było nawet przyjemne.
Największa atrakcja Entebbe, czyli duży ogród botaniczny, skutecznie wyeliminowała mnie z grona swoich gości wystawiając rasistowski cennik. Nie odwiedziwszy niczego szczególnego, udaliśmy się na przystań promową.
Podróż na Wyspy Sese zajęła kilka godzin i dotarliśmy tam tuż przed zmrokiem. Przepyszna kolacja w wiosce opóźniła nas jeszcze bardziej i kilka minut później Michał przekonał się, że nocna jazda po Afryce nie jest najlepszym pomysłem. Potężny głaz tkwiący w samym środku gruntowej drogi wysłał go w powietrze nad kierownicą. Z jakąś nadprzyrodzoną pomocą rozbił on tylko dwa z pięciu jajek wiezionych w reklamówce.
Rozbiliśmy się u progu dżungli. Po raz pierwszy od dawna mogliśmy rozpalić ognisko. Bezchmurna i bezksiężycowa noc pokazała miliony gwiazd a pod nieobecność wiatru jezioro odzwierciedliło ten kosmiczny porządek na swój własny sposób. Setki rybackich łódek, każda wyposażona w latarenkę, formowały własne konstelacje na czarnej tafli wody. Oglądaliśmy ten piękny spektakl pijąc gorącą mleczną herbatę.
Następnego dnia przejechaliśmy największą wyspę archipelagu i dotarliśmy na prom idealnie w czas, by zostać błyskawicznie zabranym na drugi brzeg. Ogromne pastwiska, obiecujące kolejną okazję na biwak, nagle się urwały i zamieniły w typową mieszankę wiosek i plantacji bez jednego choćby odosobnionego skrawka ziemi. Na próżno szukawszy swojego miejsca dotarlśmy do ciemnego miasta Masaka i znaleźliśmy nocleg w zewnętrznej dzielnicy.
Dochodziła 4 rano gdy ktoś zapukał do drzwi. „Hello, problem!”, usłyszałem przed otwarciem drzwi. „I zaiste był problem”, jak głosił raport policyjny spisany kilka godzin później.
Miejsce, w którym zaparkowaliśmy rowery, było puste. Rozejrzałem się i dostrzegłem mój pojazd leżący kilka metrów dalej. Drugiego roweru nie było.
Pani hotelowa rozmawiała z kimś przez telefon, ale najwyraźniej na drugim końcu nie znajdował się policjant. Szybko przekonałem się, że afrykańskie standardy nieco odbiegają od tego, do czego przywykłem. W domu nauczyłem się, że na numerze policyjnym lub alarmowym można nie doczekać się nikogo. Ale tutaj nasze próby były odrzucane przez samą sieć, nie dając żadnego sygnału.
Wraz z hotelową poszedłem na posterunek i zażądałem od zaspanych funkcjonariuszy by sprawdzili hostel. Sytuacja wyglądała jasno. Zamknięte drzwi i wysoki mur dookoła kompleksu uniemożliwiały wspięcie się z powrotem z rowerem na plecach. Ktoś ze środka musiał podać rower osobie stojącej na murze. To oznaczało, że jeden ze złodziei nadal przebywa w noclegowni.
Policjanci szybko rzucili okiem do środka i chcieli zmyć się z powrotem do łóżek, sugerując bym osobiście udał się na główny posterunek ulokowany kilka kilometrów dalej w bliżej nieznanej części ciemnego miasta. Nie dysponowali nawet numerem ani żadnym innym kontaktem do swojej nadrzędnej jednostki. Po krótkiej dyskusji zdecydowaliśmy, że recepcjonistka przyprowadzi policjantów. Zamknąwszy drzwi własną kłódką czekaliśmy na przybycie posiłków.
Nowi funkcjonariusze byli odrobinę bardziej lotni i nawet przyprowadzili psa. Wypełniliśmy protokoły, a opuszczający kompleks goście byli pokrótce przesłuchiwani. Bez skutku. Wyczerpani padliśmy na łóżka, by spać do późnego popołudnia.
Zastanawialiśmy się co robić dalej. Kupno używanego roweru było najprostszą opcją, zważywszy że w Kampali widziałem największy ich wybór na całym kontynencie. Michał rozważał też nabycie taniego chińskiego motoru. Bez ostatecznej konkluzji wróciliśmy z miasteczka do hostelu by zastać tam właściciela.
W kilku uprzejmych acz stanowczych słowach wyjaśniłem mu, że oczekujemy pokrycia strat, które miały miejsce na jego słabo strzeżonym terenie. Nie śmiałem wymienić prawdziwej ceny roweru, by nie mieć trupa na miejscu. Zamiast tego zasugerowałem by pomyślał nad rozwiązaniem problemu, podczas gdy my pomieszkamy w hostelu za darmo.
Zadzwonił już po kilku godzinach, pytając czy rower był niebieski i miał światła. Opis się nie zgadzał ale w zamian przekazałem kilka słów zachęty. Nadzieja, choć niewielka, powróciła.
Kolejnego ranka obudził mnie telefon, z którego usłyszałem, że „ktoś widział ten rower”. Kilka godzin później, wracając z toalety, ujrzałem uśmiechniętego Michała, dzierżącego swój cudem odzyskany pojazd. Policjant przybył niebawem, spisał oświadczenie, że zadowoleni jesteśmy z rezultatu śledztwa i wszyscy rozeszli się zadowoleni.
To szczęśliwe zakończenie naładowało nas świeżą energią. Odpocząwszy i pojadłszy przyzwoicie podczas tego niezaplanowanego dwudniowego postoju, skierowaliśmy się ku Fort Portal drugorzędnymi drogami. Asfalt szybko ustąpił miejsca ubitej ziemi, gdzie pędzące matatu wzbijały kłęby drobnego, pomarańczowego pyłu, który szybko nadał nowy kolor naszym ubraniom. Byliśmy brudni ale szczęśliwi bo gęstość zaludnienia spadła i znowu mogliśmy biwakować na dziko.
Po pierwszej nocy, spędzonej na pastwisku, druga nie była już naszym wyborem. Popołudniowy deszcz zmusił nas do szukania schronienia pod przydrożną chatką. Nim ktokolwiek nas znalazł, odkryliśmy wielką połać mięty rosnącej w ogródku. Napotkawszy taki delikates w Afryce nie mogliśmy nie uszczknąć odrobiny na wieczorną herbatę. W końcu, po kilku godzinach siedzenia i nicnierobienia, skorzystaliśmy z krótkiej przerwy w deszczu i przenieśliśmy się na budowę po drugiej stronie drogi. Miejsce było dość czyste i zasiedlone przez stado nietoperzy.
Krajobraz powoli przeistaczał się w to, co będzie nam towarzyszyć przez kolejne kilkaset kilometrów. Pagórki rosły i rosły, a doliny pogłębiały się. Jazda wiązała się z coraz większym wysiłkiem fizycznym i asfalt na trasie Kampala – Fort Portal powitaliśmy z radością. Pagóry pozostały, ale powierzchnia była dużo gładsza niż na wyboistych, brudnych gruntowych drogach.
Busz niebawem przeistoczył się w mieszaninę pól, bagien i lasu równikowego. Ten ostatni pojawiał się dość często, oferując możliwość ujrzenia dziczyzny. Były to głównie ptaki i motyle oraz nieliczne małpy skaczące po drzewach. Nic większego, choć natrafiliśmy na aromatyczne ślady po słoniach.
Natura musiała nam sprzyjać, bo kolejny deszcz ogłosił przerwę w jeździe w miejscu upadłego biznesu turystycznego. Potężna, opuszczona restauracja zajmowała miejsce na skraju lasu. Duży drewniany dom na palach przywitał nas wielką powierzchnią do spania i kilkoma kompletami stołów i krzeseł. Niewidoczny z drogi, nie przyciągał innych gości. Pomimo tego dwóch mężczyzn używało miejsca do parkowania swojej kozy i osiołka. Przybyli oni w środku nocy i udali się na spoczynek pod domem, nie zdając sobie sprawy z naszej obecności aż do momentu gdy rano przeszedłem nad ich głowami.
Ostatni odcinek do Fort Portal był bardzo przyjemny. Pagórki, nie za strome, pokrywała bujna zieleń plantacji herbaty. Dotarliśmy w końcu do miasta, znanego jako punkt wypadowy na safari po okolicznych parkach. Obecność bogatych, białych turystów stanowiła ostrzeżenie dla naszych portfeli, ale po raz kolejny Uganda nas nie zawiodła. Mały napis mówiący „Economy Lodge” kierował do miejsca idealnie odpowiadającego naszym potrzebom i portfelom.
Komentarze:
mama
Trzymamy kciuki za dalszy ciąg, życzymy emocji, ale umiarkowanych i czekamy na wieści!!!
Robb
R+A
Muszka