Gdy Rafał w końcu dotarł do Vic Falls, ja już podładowałem akumulatory i byłem gotów do drogi. Niestety, paczka nie trafiła w jego ręce i musiał on ponownie zaczekać kilka dni. Mimo że kemping i miasto podobały mi się, obawiałem się zbytniego rozleniwienia. Im bliższy wydawał się koniec podróży, tym łatwiej popadałem w nic nierobienie i zapominałem o pedałowaniu. Teraz pora była ruszać, razem lub samotnie.
Miasteczko opuściłem wczesnym popołudniem z zamiarem dotarcia pod granicę. Droga wiodła przez rezerwat zwierzyny, zamieszkany przez słonie i lwy. Oczywiście wszyscy przekonywaliby mnie bym tam nie biwakował, więc nikogo nie pytałem o opinię w kwestii bezpieczeństwa. Znałem odpowiedź. Nieważne ile razy usłyszałem już ostrzeżenie przed lwami, byłem niemal pewny, że w Afryce żadnego nie spotkam.
Natrafiłem na ślady słoni, ale noc minęła spokojnie. Księżyc w pełni lśnił nad buszem, z bezchmurnego nieba oświetlając go niemal jak w dzień. Nie pojawiła się jednak zwierzyna, za wyjątkiem zwyczajnego, szerokiego przeglądu owadów.
Słonie spotkałem kolejnego ranka. Pasły się w krzakach przy drodze. Jeden mniejszy oddzielił się od grupy i zdawał się nie przejmować moją obecnością ani obiektywem weń wycelowanym. Pozostałe, większe, uciekły gdy tylko mnie ujrzały. To może wydawać się zabawne, że te ogromne zwierzęta nie obawiają się dużych i hałaśliwych samochodów, a umykają na widok cichego cyklisty. Tyle że samochód to dla nich codzienny widok, zaś człowiek na rowerze na pewno jest nowością.
Formalności graniczne poszły gładko. Botswana była pierwszym krajem od Strefy Schengen, do którego nie musiałem posiadać wizy i mogłem wjechać za darmo.
Gdybym miał opisać ten kraj jednym słowem, byłoby to „płaski”. Czułem się jakbym jechał po ogromnym stole, mając przed sobą idealnie prostą wstęgę asfaltu wiodącą aż po horyzont. Było to absolutnie nudne doświadczenie i bez muzyki ani książek miałem masę czasu by przemyśleć wszystko, od spraw osobistych począwszy, przez podstawy wszechświata aż po długą listę pysznych potraw z Polski, za którymi tęskniłem.
Przez pierwszy dzień droga wiodła przez tereny z dziczyzną i spotkałem przy niej wiele słoni. Niestety, wyglądały na wystraszone moją osobą i uznałem, że nie ma po co niepokoić tych pięknych stworzeń. Wiedząc o obecności lwów myślałem nad rozbiciem się na ogromnym rolniczym terenie, ogrodzonym wysokim płotem. W końcu jednak znalazłem przyjemne miejsce poza nim, tuż przed miejscowością Pandamatenga. Noc minęła spokojnie, za wyjątkiem porannego deszczu, który obudził mnie i zmusił do założenia tropiku.
Następny kawałek prostej drogi miał zaprowadzić mnie do oddalonej o 200km miejscowości Nata. Nie mając informacji o żadnym źródle wody na tym odcinku, musiałem przygotować się na dwa dni jazdy w skwarze, który poprzedniego dnia zmusił mnie do wypicia siedmiu litrów płynów. Oczywiście był to idealny moment by mój nowiusieńki worek na wodę Ortlieba zaczął ulegać dezintegracji. Plastikowy gwint zaczął oddzielać się od powłoki torby. Cóż, wyglądało że jestem testerem nowej wersji worka, wykonanej z cieńszej tkaniny. Test został oblany. Na szczęście zadziałał stary afrykański sposób naprawy pojemników na wodę. Ze starej dętki wyciąłem długi, cienki pasek gumy, który owinąłem pod nakrętką. Wiele warstw naciągniętej gumy załatało w końcu przeciek i mogłem ruszać naprzód.
Na trasie trwały roboty drogowe i po raz pierwszy w Afryce trafiłem na objazdy pokryte asfaltem. Poza tym i stadem słoni pojących się z kałuży, droga wiodła przez idealne nic. Trzeba było kręcić pedałami i starać się nie myśleć o wolno przemijających kilometrach.
W Nata zajrzałem na przydrożny kemping i podziękowałem po usłyszeniu ceny, która we Wschodniej Afryce pozwoliłaby mi wynająć pokój na kilka dni. Poza brakiem bardzo potrzebnego prysznica noce w buszu były bardzo w porządku. Jako że pełnia już minęła, mogłem wieczorami podziwiać rozgwieżdżone niebo. W końcu oba Obłoki Magellana wzniosły się na tyle wysoko, że widziałem je naraz, a pewnej nocy byłem świadkiem pięknego deszczu meteorów, z których jeden przeleciał pół nieba nim eksplodował na mniejsze kawałki, zostawiając po sobie turkusowy poblask.
Za Natą otoczenie zmieniło się. Busz się zagęścił i gościł więcej bydła, z którego to powodu był też częściej ogrodzony kilometrami drutu kolczastego. Co rusz pojawiały się wioski, często dostarczając lokalnych plonów w postaci drogich pomidorów lub przepysznych i tanich pomarańczy.
Niebawem dotarłem do Francistown, drugiego pod względem wielkości miasta w kraju, z populacją około 180 tysięcy osób. Zaopatrzyłem się w supermarkecie, czując się tam dość nieswojo po pięciu dniach jazdy w palącym słońcu, podczas gdy inni klienci odziani byli w niedzielne stroje i emanowali dużo przyjemniejszą wonią.
Miasto opuściłem by odkryć nową twarz Botswany. Jako że wjechałem do najgęściej zaludnionej i najbardziej rozwiniętej części kraju, droga była z obu stron ogrodzona. Drut kolczasty odgradzał ją szczelnie od pastwisk i nie było ani szpary, ani bramy bez łańcucha i kłódki, żadnego sposobu na pokonanie przeszkody poza przejściem górą. Z rowerem zajęłoby to sporo czasu i przyciągnęło uwagę zbyt wielu kierowców. W końcu, po około 20km poddałem się. I tak było już ciemno, więc rozbiłem namiot pod płotem. Jako że szosa przeszła gruntowną przebudowę, pasek starego asfaltu oddzielał mnie troszeczkę od ruchu na drodze. Przez następnych kilkaset kilometrów miał mi też zapewnić osobny pas ruchu.
Patrząc na dane ekonomiczne można by pomyśleć, że diamenty i bydło to główne gałęzie gospodarki Botswany. Ale ja uważam, że najlepszy biznes zrobiono na produkcji drutu kolczastego. Licząc ilość jego włókien w przeciętnym płocie, oceniłem że z każdym przejechanym kilometrem mijam 22km drutu. A to tylko licząc płoty wzdłuż drogi, pominąwszy te dzielące przestrzenie po obu stronach na mniejsze działki.
Jakieś 2574km drutu dalej powtórzył się stary problem: znaleźć miejsce na noc. Na szczęście w lewo odbijała droga, przecinając tory kolejowe, które towarzyszyły głównej szosie od Francistown. Zaraz obok szyn odnalazłem otwartą furtę i szybko zniknąłem w buszu. Tej taktyki użyłem też w dwa kolejne wieczory.
W Palapye udałem się na poszukiwania prysznica. W motelach chciano mnie skasować za całą dobę hotelową, stacje benzynowe nie oferowały takich usług, ale w końcu ktoś wskazał mi dworzec autobusowy. Płatna toaleta posiadała też łazienkę. Chłodna woda spływająca po ciele, w ósmy dzień jazdy ponad 100km na dobę w skwarze, to było doświadczenie niemal religijne. Wyprane ubranie założyłem z powrotem na siebie, by mieć je całkiem suche już na parę minut po wyjściu na słońce.
Czułem, że mam dość tego kraju. Bez żadnych atrakcji, mając kłopot z zaspokojeniem najbardziej podstawowych potrzeb, nie bawiłem się za dobrze. W końcu postanowiłem ominąć stolicę i tuż przed Gaborone skręciłem w kierunku małego przejścia granicznego w Sikwane.
Wygląda, że dla obsady granicznej po obu stronach byłem niezłym dziwadłem.
Podstemplowałem paszport i wkroczyłem do wieńczącego moją podróż, 25 kraju na
trasie: RPA. Na posterunku siedziała grupka policjantów, sprawiających
wrażenie znudzonych brakiem zajęcia. Zainteresował ich niecodzienny
przybysz.
— Hello! Dokąd jedziesz? — brzmiało standardowe otwarcie numer jeden, które
słyszałem już milion razy.
— Hello! Jadę do Cape Town.
— Hahahahahahaha! Na rowerze? To niemożliwe! A skąd przybywasz? — brzmiała
standardowa reakcja numer jeden.
— Jestem z Polski.
— Dobra, ale skąd jedziesz na rowerze?
— Z Norwegii.
— SKĄD?! — to był moment, w którym konwersacje nabierały kolorytu. Po spytaniu
mnie o ilość kilometrów, miesięcy i zużytych opon, ludzie zagadywali o mniej
typowe rzeczy. Policjanci chcieli się też przejechać na rowerze. Zazwyczaj nie
jestem w tym względzie entuzjastyczny, ale widok twardziela w mundurze
zabawnie gibiącego się na moim pojeździe zawsze mnie kusi. Szybko też do mych
rąk trafił upominek w postaci głęboko zamrożonej butelki wody, po czym
wskoczyłem na rower.
— Jedziesz rowerem? Nie chcesz podwózki? Zatrzymamy ci jakieś auto —
zaoferował funkcjonariusz.
— Nie pamiętasz? Całą drogę rowerem. Pedałuję dalej — odparłem.
— No to powodzenia. Droga jest szutrowa.
— Szutrowa?! — nie mogłem uwierzyć.
Cóż, mimo że wjechałem do najbardziej „cywilizowanego” kraju od miesięcy, zrobiłem to w złym miejscu. Nie było asfaltu, bankomatu, sklepu, nie było niczego poza bramą do rezerwatu, w którą mało się nie wpakowałem po zjeździe z granicznego pagórka. Drogowskaz skierował mnie w lewo i niebawem podążałem szutrem z makabryczną tarką i wysokim płotem po obu stronach, nie dającym skrawka miejsca na wysikanie się, nie wspomniawszy o namiocie.
Gdy kraj się zmienił, zmieniła się też pogoda. Ogromna chmura burzowa miała się lada moment oberwać, a kanał komunikacyjny, którym podążałem, kierował mnie idealnie pod nią. Podłamywała mnie perspektywa jazdy zmokniętym, po ciemku i w tak niemiłym otoczeniu. Ale gdy tylko dotarł do mnie pierwszy podmuch nawałnicy, w oddali dostrzegłem budynki. Pognałem naprzód i niebawem stałem u kolejnego wejścia do prywatnego rezerwatu zwierząt. Po drugiej zaś stronie drogi stała zapraszająca drewniana wiata z szeroką betonową ławką. Idealne miejsce by się zatrzymać, schować przed nacierającym deszczem, ugotować długo wyczekiwany obiad i wreszcie spędzić pierwszą noc w nowym kraju.
Komentarze:
iwo
Ile mają spodenki?
mama
yves
ws
siostra
Franek
Okolo 10 rano mial wyruszyc na nastepny etap do Ventersdorp,a nastepnego dnia w kierunku Kronstad i do Lesotho.
Wspanialy chlopak.Dla mnie i mojej zony byly to cudowne chwile poznania i bycia razem w RPA z prawdziwym Polakiem
podróże blog
Arkosław