Drugiego wieczoru nad Harare nadciągnęła potężna burza. Po raz kolejny byłem świadkiem jak w Afryce zmieniają się pory roku, z suchej w deszczową. Tym razem jednakże było to znacznie gwałtowniejsze niż pół roku wcześniej w Etiopii. Od pierwszego deszczu przez ponad tydzień nie było dnia bez opadu.
Po przyjemnym i przedłużającym się pobycie przejechaliśmy przez centrum
stolicy. Miasto wyglądało nowocześnie i dość czysto, choć dało się zauważyć,
że najlepsze chwile minęły kilka lat temu. Pęknięcia w chodnikach, śmieci
gdzieniegdzie na trawnikach i inne drobne znaki świadczyły, że od minionego
okresu prosperity sprawy trochę się pogorszyły. Gdzie byśmy się nie
zatrzymali, rowery przyciągały uwagę i bez przerwy słyszeliśmy te same pytania
od każdej nowo przybyłej osoby:
— Skąd jesteście?
— Dokąd jedziecie?
— Na rowerach?!
— Wasze rowery wyglądają na mocne. Ile opon zużyliście?
Wniosek taki, że czasem byłoby lepiej nie mieć wspólnego języka z miejscowymi.
Udawanie głupka i gadanie po polsku nie zdawało egzaminu. Nikt nie wierzył, że
nie rozumiemy angielskiego i nadal zadawał pytania.
Kolejne trzy dni spędziliśmy jadąc prosto na południe, śpiąc w buszu, pijąc zimne napoje i łatając przebicia. Wróg rowerzysty numer jeden — resztki rozerwanych opon — zaśmiecały pobocza drogi do Bulawayo. Wraz z akacjowymi kolcami w buszu zapewniały nam one dostatek zajęcia. Mój nowy pomysł to trzymać tylną dętkę do końca podróży. Do tego czasu będzie ona chyba najbardziej połataną gumą na świecie.
Zaraz po opuszczeniu głównej drogi w Kwekwe pogratulowaliśmy sobie tego pomysłu. Po raz pierwszy od Dar es–Salaam biwakowaliśmy bez hałasu przejeżdżających ciężarówek. Z zerowym niemal ruchem i rzadko pojawiającymi się ludźmi droga była przyjemna. Ciągle zdobił ją wąski pasek asfaltu, który ciągnął się do wioski Nkayi, znacznie ułatwiając i uprzyjemniając jazdę.
Potem droga przeszła w żwir, a niedługo w piasek. Wiele razy zmuszeni byliśmy zsiąść i pchać nasze pojazdy, nieraz przez kilkaset metrów. Samotność nas zaskoczyła, bo i nie doświadczyłem takiego odludzia od długich miesięcy. Poza stadami krów z dzwonkami u szyi, na drodze nie było prawie nikogo.
Biwakowanie było proste. Zjechać z drogi, zagłębić się w busz i rozbić namiot nim potężne chmury oberwą się wieczorem. Trafił się i darmowy prysznic w postaci ulewnego deszczu. Po prostu wyszedłem na zewnątrz, wyposażony w klapki i mydło. Natura zrobiła resztę, spłukując moje ciało dokładnie i wyłączając prysznic kilka minut później, bym mógł w spokoju wytrzeć się i wrócić odświeżonym do namiotu.
Za dnia, jednakże, było nieznośnie gorąco. Brak wiosek utrudnił nam dostęp do wody i niebawem skończyły się jej zapasy. Mały drogowskaz “szkoła podstawowa 2km” kierował w lewo, po straszliwie piaszczystej drodze wiodącej w głąb doliny. Wyposażony w dwa worki na wodę udałem się na poszukiwania, by rychło natknąć się na dom ze studnią. Była to jedna z najgłębszych, jakie w życiu widziałem, z ledwo dostrzegalnym odbiciem w tafli wody oddalonej o kilkadziesiąt metrów.
Dolina ciągnąca się wzdłuż naszej drogi to sezonowa rzeka, dopływ większej, na którą niebawem natrafiliśmy. Pomimo ostatnich opadów woda nadal nie płynęła, ale bliskość podziemnych zasobów upiększyła otoczenie. Wyglądało jakby wiosna już się zaczęła i drzewa promieniały świeżą zielenią młodych liści. Niestety, trwało to tylko przez kilka godzin, po czym powrócił znany, suchy busz.
W pierwszym większym mieście — Hwange — znaleźliśmy college Don Bosco, w którym rezydował brat z Czech oraz miejscowy ksiądz, który odwiedził Polskę kilka lat wcześniej i był w stanie przywołać z pamięci modlitwy w naszym języku. Ponownie ugoszczeni łóżkiem i jedzeniem, mogliśmy odpocząć. Rafał jednak nie cieszył się tym zbyt długo, bo wsiadł w nocny autobus do Harare, w celu odebrania opóźnionej paczki. Ja zaś kolejnego ranka pojechałem naprzód, do Victoria Falls.
Po raz pierwszy od Dar es–Salaam zapłaciłem za nocleg. Hostel dla backpackerów, wraz z polem namiotowym i basenem, był dobrym miejscem by odetchnąć przez kilka dni. Głównej atrakcji, Wodospadów Wiktorii, nie widziałem aż do przyjazdu Rafała. Podczas gdy inni goście zajmowali się raftingiem, safari, skokami na bungee, lotami helikopterem i innymi kosztownymi rozrywkami, ja cieszyłem się leżeniem koło basenu i dobrą dietą, popartą kilkoma piwami wieczorem.
Komentarze:
mama
iwo
Wir
Wiem, że podróżnicy nie lubią pisać o takich sprawach, ale możesz napisać jaki budżet przewidziałeś na Twoją wyprawę i czy mieścisz się w ramach ?
z poważaniem
Arkosław
Norbert
podróże blog