Nasza droga z Transylwanii prowadziła przez ostatni łańcuch górski w Rumunii — Góry Fogarskie. Te strome, skaliste dwutysięczniki są znane wędrowcom, jak i rowerzystom, których niczym magnes przyciąga sławna Szosa Transfogarska. Od samego początku mój plan podróży uwzględniał przejazd przez Transfăgărășan.
Spędziwszy pół dnia w Sighisoarze, która okazała się ładnym ale bardzo turystycznym miejscem, pojechaliśmy na południe. Wybierając drugorzędne drogi, przekonaliśmy się, że prawdopodobieństwo znalezienia na nich asfaltu wynosi około 50%. Dowiedzieliśmy się również, że nasza mapa, nie podająca dla tych tras kilometrażu, dodatkowo upraszcza ich kształt. Faktycznie teren okazał się dużo bardziej pofałdowany, a dystans sporo większy, niż szacowaliśmy. Ostatecznie do stóp Gór Fogarskich dotarliśmy dobrze po północy.
Tak późne pójście spać oznaczało też późny start. Po uporaniu się z usterką bagażnika, który nie wytrzymał nocnej jazdy po wybojach, wyjechaliśmy o 15. Idealnie, by dotrzeć do szczytu tuż po zachodzie słońca.
Szosa Transfogarska, patrząc od północy, to 1500m podjazdu na dystansie około 28km, a jej szczyt znajduje się tuż przed tunelem, przecinającym góry pod przełęczą. Dolna połowa drogi, osłonięta przez drzewa, nie oferuje widoków. Gdy zaś wyjedzie się ponad linię lasu, można cieszyć oko piękną scenerią doliny i panoramą leżących poniżej równin.
Późna sierpniowa noc na 2000m była dość chłodna, ale warta zatrzymania się tam i poczucia pierwszych, porannych promieni słońca, powoli ogrzewających tą skalistą okolicę. Po szybkim, odświeżającym zjeździe, dotarliśmy do potężnego sztucznego jeziora po południowej stronie gór. Jazda wzdłuż jego brzegu oznaczała, że droga przez pewien czas będzie płaska. W istocie napotkaliśmy na pagórki, których pokonanie, po wyczerpującym poprzednim dniu, zajęło nam sporo czasu.
W pierwszej osadzie poniżej zapory, w jednym z pierwszych barów, spotkaliśmy piątkę rowerzystów z Polski, na dodatek z naszego Wrocławia. Podróżowali po Rumunii, a jedna z dziewczyn jechała na miejskim rowerze (zwanym City Shopper dla jasności), na którym pokonała Transfogarską. Robi wrażenie! Razem spędziliśmy wieczór i kolejny dzień, zwiedzając Curtea de Argeş i jej piękne cerkwie. Miłe to było spotkanie, ale nasze dalsze drogi prowadziły w różne strony, więc trzeba było się żegnać.
Płaska Wołoszczyzna nie miała nam więcej nic do zaoferowania. Zdecydowaliśmy popędzić w stronę naturalnej granicy z Bułgarią, biegnącej wzdłuż Dunaju. Z jednym przystankiem na nocleg — znowu w czyimś ogrodzie — dotarliśmy do Turnu Magurele, podnosząc przy okazji rekord dziennego dystansu do 164km. Po tej stronie gór drugorzędne drogi wyglądały lepiej, ale nadal musieliśmy pokonać trochę kilometrów po szutrze. To nadal lepiej niż jazda ekspresówkami. Niestety, drogi w Rumunii nie są przyjemne dla rowerzystów. Poza niską jakością nawierzchni, denerwuje tutejsza kultura jazdy. Rumuni lubią pędzić bez względu na dziury i szerokość drogi, z lubością używając klaksonów i często wyprzedzając bez zachowania bezpiecznego dystansu. Spośród odwiedzonych dotychczas krajów, Rumunia wypada najgorzej pod względem bezpieczeństwa ruchu, jednocześnie urzekając największą gościnnością.
Jak odkryliśmy, graniczne miasto Turnu Magurele nie posiada niemal żadnej infrastruktury turystycznej. Jedyny hotel oferował dwuosobowe pokoje za 240 RON, a przybywszy na miejsce około północy, nie mieliśmy szans na znalezienie gospodarza ani bezpiecznego miejsca na dziko. Koniec końców, spędziliśmy noc na zielonym skwerku, śpiąc na zmianę. Po porannej kawie skierowaliśmy się do przystani promowej.
Jeśli ktokolwiek zamierza przekraczać Dunaj w tym miejscu, niech nie zapomni przynieść gotówki. Bilet na prom wyniósł 5 EUR za nas oboje, zaś po bułgarskiej stronie zażądano od nas po 0,50 EUR "opłaty terminalowej". Dlaczego ceny opiewają w Euro, gdy żaden z krajów nie używa tej waluty, nie mam pojęcia. Na szczęście można zapłacić w innym pieniądzu, co uczyniliśmy po stronie bułgarskiej, wydając ostatnie rumuńskie leje. Oczywiście po obu stronach nie można zapłacić kartą, ani nie ma bankomatu. Zastanawiam się, co by się stało, gdybyśmy przybyli na bułgarski brzeg bez gotówki.
Bułgaria powitała nas równiutkim asfaltem i znikomym ruchem. Zmęczeni dystansem poprzedniego dnia i brakiem dobrego snu, podążyliśmy ku pierwszemu ośrodkowi turystycznemu, wynajęliśmy najtańszy pokój i padliśmy na łóżko, kończąc dzień zaraz po południu.
Komentarze:
siostra:)
podziwiam górski wyczyn i nowy rekord:) buziaki!!!
azbest87
Pozdro!
mama
boney
Wróciłem tydzień temu z tripu po alpach 1500km i czuje się jak amator przy Tobie.. !
życze wszystkiego co najlepsze, zdrowia, samych życzliwych ludzi na Twojej drodze i jeszcze więcej samozaparcia ;)
nie liczę za bardzo, że odpiszesz ale strasznie ciekawe jestem ile taka impreza bedzie kosztować(kosztuje do tej pory) i czy dorabiasz jakoś po drodze - czy też zawód informatyka jest naprawde tak opłacany jaksię mówi, że nie musisz....
ale to tylko pieniądze... materialne obciążenie. Liczy się to co zobaczysz i przeżyjesz. ;)
powodzenia od jutra - obiecuję - zaczynam czytać od poczatku :)
Wojtek
bambaryłą
seo website
deca 300 cycle