Przyjazd do Etiopii był jak lądowanie na innej planecie. Po pół roku spędzonym w krajach muzułmańskich miałem znowu spotkać chrześcijańską większość. Po czterech miesiącach język arabski znikał z otoczenia. I po około 4000km przejechanych przez względnie płaską Saharę i okolice, miałem ponownie znaleźć się w prawdziwych górach. Tym niemniej, podczas gdy załatwialiśmy robotę papierkową na granicy, najbardziej nęcąca była wizja zimnego piwa, wypitego legalnie i z pełnym przyzwoleniem społecznym. Planowaliśmy dokonać tego w pierwszym barze, ale mało przyjazna atmosfera granicznego miasteczka pchnęła nas ku kolejnej wiosce, jakieś 30km dalej. Jak głupki, nie uzupełniliśmy zapasów wody, i pokonując szereg pagórków w południowym słońcu dotarliśmy do celu kompletnie odwodnieni. Jedno małe piwo wysłało nas na orbitę. Dostatecznie, by w kolejnym miasteczku poddać się i zameldować w hotelu.
W Etiopii wszystko wygląda inaczej i podobnie jest z jedzeniem. Wszystko sprowadza się do słowa indżera. Ten wielki, kwaskowaty i gąbczasty naleśnik, w dotyku przypominający wilgotny łazienkowy dywanik, robi się z teffu, zboża uprawianego niemal wyłącznie w Rogu Afryki i Jemenie. Dostać go można zazwyczaj w trzech postaciach. Podstawą jest sziru, indżera polana piekielnie ostrym sosem. Lepszą odmianę zdobi przegląd gotowanych warzyw, czasem zawierający takie delikatesy jak buraczki. Wersją dla twardzieli jest firfir, czyli indżera z wczorajszą indżerą, poszatkowaną i namoczoną w ostrym sosie. Miejscowi zajadają firfir na śniadanie, ale my nigdy nie odważyliśmy się na tak desperacki krok. Po dwóch sziru, polanych piwem, Alex poczuł się źle i na tym zakończyliśmy poznawanie kulinarnych sekretów nowego kraju.
Rano jego stan poprawił się, nawet pomimo bliskości kościoła, który nie dał nam dobrze się wyspać. Podczas podróży po muzułmańskich krajach wielu ludzi narzeka na poranny adhan, który często ma miejsce około godziny 5. Ta krótka przerwa w ciszy to jednak nic w porównaniu do mszy Ortodoksyjnego Kościoła Etiopskiego. Ceremonia trwa trzy godziny i w większości składa się z jęków i zawodzeń księdza, oczywiście nagłośnionych. Pomimo całego szacunku dla innych kultur, czasem nie mogliśmy zachować powagi, słysząc te dźwięki (co również zdarzało nam się nie raz, gdy odzywał się muezin, szczególnie w Egipcie). Największym żartem jest fakt, że uczestnicy prawdopodobnie rozumieją tyle co my, gdyż liturgia odbywa się w archaicznym języku gyyz, którym nikt w Etiopii nie mówi od wieków. Msza rozpoczęła się o 4 rano, ale jak mieliśmy się niebawem przekonać, nie była rekordowo wczesna.
Alex czuł się lepiej, ale nie dość by skosztować indżery na śniadanie. Jedyną alternatywą znalezioną w miasteczku pozostały banany, ale nawet z ich pomocą niebawem zażądał przerwy i po 20km usiedliśmy w cieniu drzewa.
Sytuacja nie tylko nie poprawiała się, ale z upływem czasu Alex czuł się coraz gorzej. W końcu, późnym popołudniem, uznaliśmy że zawartość naszych apteczek na nic się nie zda i zapakowaliśmy rower na dach pierwszego przejeżdżającego minibusa. Alex wpełzł do środka i pojechał do Gonder, pierwszego dużego miasta, by szukać pomocy lekarza.
Już trzeciego dnia wspólnej jazdy ponownie się rozdzieliliśmy. Podążyłem w ślad za busem, ale tego dnia zdołałem pokonać zaledwie 45km nim ciemności zmusiły mnie do rozbicia obozu przy drodze. Niedługo potem Alex zadzwonił ze szpitala. Pod kroplówką poczuł się lepiej, a diagnoza wskazała, że po prostu nadmiar indżery i piwa był dla jego żołądka za dużym szokiem.
Następnego ranka wstałem przed wschodem, z zamiarem dotarcia do Gonder tego samego dnia. Musiałem pokonać około 100km przez pagórki i góry, wspinając się jednocześnie na Wyżynę Abisyńską leżącą 1500m wyżej. Suma podjazdów z tego dnia pozostaje dla mnie tajemnicą, ale był to jeden z najbardziej wyczerpujących dni jazdy w moim życiu. Główna wspinaczka, którą rozpocząłem dość wcześnie i bez śniadania, sprawiła że około godziny 14 miałem za sobą imponujący dystans 22km. Wtedy też przyjazny kierowca tuk-tuka, widząc moją walkę i wyczerpanie, zaoferował podholowanie kilkaset metrów, na szczyt ostatniego dużego wzniesienia. Miło było zostać wciągniętym na górę, ale gdy puszczałem pojazd, straciłem równowagę i osobiście spotkałem się z etiopskim asfaltem. Ozdobiony siniakami i zadrapaniami, z nogą dźgniętą własnym kluczem do zapięcia i ze spodniami podartymi w wielu nowych miejscach, chciałem już tylko odpoczynku i obiadu. Na szczęście rowerowi nic się nie stało.
Na posiłek zatrzymałem się w Aykel, ostatnim – jak się miało okazać – w miarę spokojnym miasteczku. Wielokrotnie ostrzegano mnie przed Etiopią i mam wrażenie, że żaden rowerzysta nie opisał tego kraju jako przyjemnego, ale do tej pory nie miałem problemów. Dzieci zazwyczaj pozdrawiały mnie, krzycząc „you, you, you, you, you!” i czasami biegły za mną, z rzadka tylko prosząc o pieniądze. Nie mogłem wtedy wiedzieć, że przygraniczne tereny są bardzo rzadko zaludnione, jak na etiopskie standardy.
Gdy w końcu wjechałem na płaskowyż (któremu tak naprawdę daleko do płaskiego), pojawiło się więcej roli. Pola uprawne wyparły drzewa, a piękne ptaki i okazjonalne małpy zostały zastąpione dzieciakami, władającymi kijem i kamieniami. Dla tych pasterzy, ubranych w szmaty i śmiertelnie znudzonych, przejeżdżający farendż jest atrakcją dnia. Do tradycyjnego już „you, you, you” dołączyła gama różnych żądań. Nie tylko o pieniądze, ale i o koszulkę, wodę, długopis i inne bzdety. W kraju sławnym z długodystansowych biegaczy dzieciaki były w stanie dotrzymać mi tempa przez kilkaset metrów, by zostać zastąpionymi przez kolejnych uczestników niekończącej się sztafety. Na szczęście sławne rzucanie kamieniami nie dosięgło mnie, choć kilka prób miało miejsce, ale z daleka i bez szans na powodzenie.
Jak szybko się przekonałem, żebraniem nie parały się tylko dzieci. Ludzie w różnym wieku bezwstydnie wyciągali ręce w prośbie o pieniądze, często wskazując na swoje ubranie, nierzadko w dobrym stanie tylko koszmarnie brudne.
Cel nadal pozostawał daleko, gdy ścigając się z nadchodzącym zmierzchem pokonywałem niezliczone
pagórki. Wysiłek interwałowy, złożony z ciężkich podjazdów przeplatanych krótkimi odpoczynkami na
zjazdach, wysysał ze mnie całą energię. Byłem coraz bardziej zmęczony i zły na wszechobecnych
żebraków. Apogeum nastąpiło gdy z jednej z chat wybiegł chłopaczyna z kubkiem napoju w dłoni.
— WOOOOODYYYYY!!! DAAAJ MIII WOOOOOOODYYYYYY!!! – wydarł się w niebogłosy, próbując
złapać za rower.
— Po diabła ci woda? Przecież masz cholerny napój w ręku! – odkrzyknąłem.
— Daj mi wooooodyyyyyy!!! – ciągnął dalej, biegnąc za mną i rozchlapując prawie całą zawartość
kubka na ziemię.
To był moment gdy miałem ochotę podnieść kamień i przywalić idiocie tak by się zamknął. Szybko.
Jeden dzień i Etiopia dotarła do granic mojej cierpliwości.
— Nie będzie łatwo – pomyślałem sobie.
Niedługo po zachodzie dotarłem do Gonder, by ujrzeć Alexa w niemal doskonałym stanie. Spędziliśmy w mieście kolejny dzień, próbując najlepszych napoi w tym kraju: kawy i gęstych owocowych soków. Odpoczynek zakłócił nam jednak szef hotelu. Najpierw cena za dwuosobowy pokój, którą uzgodniliśmy poprzedniego wieczora z recepcjonistą, urosła niemal dwukrotnie. Po długiej dyskusji zgodziliśmy się dopłacić odrobinę, by oszczędzić wysiłku przeprowadzki. Szybko jednak wybuchł kolejny konflikt. Z braku wody w naszej łazience, poszedłem na patio by zrobić pranie. Szef pojawił się zaraz gdy zacząłem i poinformował, że pranie jest niedozwolone i powinienem skorzystać z usługi oferowanej przez hotel (oczywiście powolnej i za słoną opłatą). Wybuchła kłótnia na temat głupich zasad i braku wody pomimo wysokich cen za pokój. W końcu drań chwycił moje rzeczy i rozsypał po ziemi. Skoczyłem naprzód, by przyłożyć mu w gębę, ale był już otoczony większością załogi, która mnie zatrzymała. Na szczęście, zapewne. Tak czy inaczej, jeśli zawitacie do Gonder, to unikajcie hotelu Eweket Bir.
— To naprawdę będzie niełatwe – pomyślałem sobie.
Następne dwa spędziliśmy w drodze do Bahir Dar. Oznaczało to dwa spore podjazdy w pięknej, górskiej scenerii, oraz masę żebrzących dzieciaków. Czasem czuliśmy się jak w grze komputerowej, gdzie złośliwe potwory wyłażą z krzaków, rowów, atakują hordami z przydrożnych domów lub z oddali pędzą przez pola by przechwycić farendżi. Wszystkie wydawały się zaprogramowane w ten sam sposób, jakby sklonowano zawartość z jednego mózgu w drugi. „You, you, you, you, give me money/t-shirt/pen/water!” było typową kwestią. “Where are you GO?!” pojawiało się z podobną częstotliwością i z ogromną emfazą na ostatnim, nieodpowiednim gramatycznie słowie.
Fenomen tego gramatycznie niepoprawnego zdania, które wydaje się być znane każdemu mieszkańcowi Etiopii, nadal mnie zadziwia. Nie mam pojęcia gdzie się go nauczyli i jak rozprzestrzeniło się na cały kraj, ale pytanie to zadano nam milion razy, podczas gdy zaledwie dwukrotnie usłyszeliśmy poprawne „Where are you going?”
W Bahir Dar przywitał nas szef hotelu, próbujący sprzedać za drogą wycieczkę, i od tego momentu nasz pobyt stał pod znakiem wyłudzenia. Odwiedziliśmy wodospad Nilu Błękitnego, gdzie odkryliśmy, że Etiopia również przyjęła rasistowskie podejście do turystyki i – podobnie jak w Egipcie – obcokrajowcy płacą więcej za bilety. To oznaczało, że nie odwiedzimy już żadnego miejsca z opłatą za wstęp. Przemycając aparaty udało nam się jednak zapłacić tyle samo co miejscowemu, wykupującemu pozwolenie na fotografowanie (swoją drogą interesujący sposób na wyciskanie pieniędzy).
Największy przekręt nastąpił przy degustacji czatu, rośliny występującej wyłącznie w Etiopii, którą uważa się za łagodny stymulant. Przyprowadzeni do lokalu (lub raczej na melinę), dokładnie sprawdziliśmy nadmuchane ceny. Przeżuwszy sporo zielska, które nie dawało żadnego widocznego efektu, poprosiliśmy o rachunek. Podejrzenie, że nasz „przewodnik” poczuje się zaproszony, potwierdziło się, ale szybko naprostowaliśmy sprawę. Niespodzianką była „opłata za wejście”, stanowiąca połowę rachunku. Będąc na czyimś terenie, otoczeni przez kolegów właściciela, nie mieliśmy dobrej pozycji negocjacyjnej. Kwota była śmieszna w zachodnich kategoriach, ale dość znaczna jak na Etiopię. Targowaliśmy się długo i zawzięcie, by dranie nagadały się i nadenerwowały wystarczająco za każdego z ośmiu dolarów, które tam zostawiliśmy.
Ten incydent, podobnie jak liczne konwersacje na ulicy, prowadzone z „przyjaznymi” ludźmi, przekonały nas do unikania wszelkich interesów w celu zachowania nerwów. Przekręt był jedyną drogą, i po przyjaznym Sudanie musieliśmy odświeżyć lekcje z turystycznych rejonów Egiptu.
Ostatniej nocy w Bahir Dar, dwa dni po tym jak kalendarz obwieścił początek wiosny, nadszedł pierwszy prawdziwy deszcz, zwiastując zmianę pór roku.
Komentarze:
mama
marg
Każdy wjazd do wioski, albo przejazd w pobliżu pasterskiej górskiej osady wiązał się z tym problemem...
Wystarczało hasło "słyszę dzieci", żebyśmy pospiesznie wskakiwali na rower i zmykali.
No, ale ogrom zjawiska w Etiopii zdecydowanie przebija najbiedniejsze rejony Turcji.
Mam nadzieję, że najgorsze już za tobą. A swoją drogą, takie spotkania pozwalają cieszyć się tym, co mamy w Polsce.
Życzę jak najwięcej pozytywnych wrażeń...
Twoje opisy i zdjęcia są niesamowite, poruszające. Każde oglądam dłuuuugo, wyobrażam sobie, co czujecie, a teksty chłonę z zapartym tchem.
Powodzenia!