Uwielbiam w górach to, że przechodząc z doliny do doliny, można napotkać na tak odmienny krajobraz kulturowy, jakby ludzie z obu stron przełęczy nigdy się wcześniej nie spotkali. Jest to zjawisko coraz rzadziej spotykane w naszym zglobalizowanym świecie, ale nadal prawdziwe tutaj, w Karpatach. Z Maramorosz wspięliśmy się na przełęcz Prislop i zjechaliśmy do Bukowiny.
Mimo że architektura opiera się tu też na drewnie, bardziej wyraziste są geometryczne wzory i kolory. Nie ma już rzeźbionych bram, a budynki zazwyczaj są pomalowane. W rolnictwie nadal dominują łąki i siano, ale znacznie więcej tu krów, które w Maramorosz jakby nie istniały.
Ledwo otarliśmy się o zachodni skraj Bukowiny i chętnie odwiedzę tą okolicę w przyszłości, może razem z Mołdową. Tym razem jednak skręciliśmy na południe, w stronę Vatra Dornei, wzdłuż głównego pasma Karpat. Podążywszy wzdłuż Bystrzycy aż do ogromnej zapory w Bicaz, zawróciliśmy z kolei na zachód, i wkroczyliśmy do Transylwanii poprzez widokową trasę wiodącą obok Lacu Roşu. Ta droga ma dwie, bardzo różne od siebie części. Najpierw industrialne okolice na dole, gdzie wzmożony ruch ciężarówek, wraz z towarzyszącą drodze koleją, przebiega obok licznych cementowni. Potem część widokową, gdzie droga wraz ze strumieniem przełamuje się pomiędzy niezwykle wysokimi, skalnymi ścianami. One, wraz z samym jeziorem Roşu, stanowią atrakcję turystyczną, do której podążają liczne autokary.
Pytanie o miejsce pod namiot okazało się tak skuteczną taktyką, że robimy to każdego wieczoru. Jednej nocy rozbiliśmy się na budowie, gdzie stawiano nowy dom, by kolejnej trafić do pięknego, pełnego kwiatów ogrodu samotnej pani, która z chęcią nauczyła nas kolejnych rumuńskich słów i nakarmiła gotowaną kukurydzą.
Nasza znajomość rumuńskiego jest ograniczona do garści słów i jednego zdania: Czy możemy rozbić tu namiot? To zdaje się otwierać każde drzwi; jeszcze nie zdarzyło się, byśmy nie zostali przyjęci.
Pośród naszych gospodarzy trafił się samotny, starszy pan, którego dojrzeliśmy siedzącego przed domem wraz z małym kotkiem. Po rozbiciu obozowiska zorientowaliśmy się, że kot zdecydował zostać z nami. Nie było sposobu by przekonać go do pójścia do domu, w ślad za panem. Kociak przeniósł się pod namiot i nie mógł znieść, że zamknęliśmy mu drzwi. Głośne miauczenie brzmiało jasno: Wpuśćcie mnie! W końcu kot poddał się i wlazł na dach sypialni. Większość nocy spędził pomiędzy obiema powłokami namiotu. To jest miejsce, gdzie w nocy kondensuje się cała para wodna. Rano kot był zmarznięty, mokry i zły. Zapomniał jednakże o tym dość szybko, gdy wpuściliśmy go w końcu do środka i pozwoliliśmy eksplorować śpiwory. Towarzyszył nam potem przez całe śniadanie i pakowanie, ku zaskoczeniu gospodarza, który spodziewał się, że pupil wróci na noc do domu. Cóż, koty nie są lojalne — powinien to wiedzieć.
Przy wjeździe do Transylwanii zaskoczyła nas zmiana języka. Wiedzieliśmy o węgierskiej mniejszości w Rumunii, ale wydaje się, że tutaj wszyscy mówią po węgiersku. Większość ludzi zna rumuński, ale zawsze lepiej rozmawiać z gospodarzami w ich ojczystej mowie. Rodzina z Joseni, w której ogrodzie się rozbiliśmy, powiedziała nam kilka podstawowych słów. Niestety, jest to język tak odmienny od wszystkiego innego w Europie, że wyrazy te momentalnie wyparowują z naszej pamięci. Jeśli ktoś zna dobrą technikę zapamiętywania dziwnych dźwięków, chętnie ją poznam przed przyjazdem do Turcji.
Wielu naszych gospodarzy proponowało nocleg w domu, ale grzecznie odmawialiśmy, wyjaśniając, że nie chcemy sprawiać kłopotu i wolimy nocować w namiocie. Trwało to do Secuieni, gdzie zapytaliśmy o miejsce kempingowe, nie ujrzawszy wcześniej podwórza, ukrytego za wysokim płotem. Gdy gospodarz otworzył bramę, okazało się, że miejsca na namiot nie ma. Zaproszono nas do domu i zaprezentowano... ogromne łóżko ze świeżą pościelą. Spędziwszy tą noc jak królowie, zostaliśmy poczęstowani śniadaniem i wyśmienitą kawą. Wydaje się, że tutejsza gościnność nie zna granic.
Komentarze:
Marta
Emilia
azbest87
Pozdro!
martwa wiewiórka