Miałem nadzieję, że podczas pobytu w stolicy poznamy jakichś bardziej przyjaznych miejscowych. Niestety, kontakt z CouchSurfing zawiódł i w wyniku tego udaliśmy się do jednego z popularnych hoteli w rejonie Piazzy, stawiając ścianę pomiędzy nami a miejscową ludnością.
Samo miasto nie wywarło na nas żadnego wrażenia. Nawet kilka dużych budynków i szerokich ulic nie zmieniło przekonania, że Addis Abeba to jedynie przerośnięta wieś. Była dla mnie tak nieciekawa, że aparat spoczywał bezczynnie przez cały nasz pobyt tam. Ciekawie wyglądały tylko bazary, ale zamieszanie spowodowane pojawieniem się białych twarzy, oznajmiane wszechobecnym słowem farendżi, zniechęcało do prób. Wykonanie naturalnej fotografii graniczyłoby z niemożliwością, więc dałem sobie spokój.
Bardziej irytująca była konieczność zachowania ciągłej uwagi. Gdy czekaliśmy na światłach, złapałem we własnej kieszeni rękę próbującą wyciągnąć z niej telefon. Jej właścicielem okazał się dziesięcioletni sprzedawca chusteczek. Powstrzymałem się przed poważnym pobiciem dzieciaka i tylko przyłożyłem mu w łeb z otwartej dłoni. Chyba byłem zbyt dobry, bo niedoszły złodziej wraz z koleżkami zaczęli żebrać o pieniądze już parę chwil później. Przechodnie też nie przejęli się próbą kradzieży, jedynie ktoś nakazał chłopakowi pozbierać chusteczki rozsypane na ziemi. Dla mnie był to kolejny przejaw rasizmu – biały człowiek jest jak chodzący bankomat. Przyciąga uwagę wszystkich żebraków, ale też może zostać oszukany lub okradziony i nikt się tym nie przejmie.
Nasz pobyt w hotelu przerwaliśmy na dwudniowy biwak na terenie niemieckiej ambasady. Sprawdzając WarmShowers natrafiliśmy na niemiecko-brytyjskie małżeństwo, które zgodziło się nas przyjąć, mimo że zadzwoniliśmy w ostatniej chwili. Regina i Anthony, wraz z synkiem Connarem, mieszkają w spokojnym, zielonym kompleksie ambasady. Pozwolili nam rozbić namioty w ogrodzie, podczas gdy wolny pokój zajęty był przez niecodziennego gościa.
Wiele osób mówiło mi, że wyprawa rowerem do Afryki wymaga nie lada odwagi. Może mają rację, ale nadal jest sporo miejsca by podnieść poprzeczkę. Wyobraźcie sobie, że przejeżdżacie kontynent będąc niebieskooką blond dziewczyną. Dość szalone? W takim razie poznajcie Brennę, która przejechała z Kapsztadu do Addis Abeby, przez większość trasy samotnie! Wybaczcie proszę brak wspólnego zdjęcia. Byłem pod zbyt dużym wrażeniem!
Nasza wycieczka po placówkach dyplomatycznych nadal trwała. W polskiej spotkałem się z ambasadorem, który wcześniej zaoferował pomoc w dostarczeniu rzeczy z Polski. Miał dla mnie dwie wiadomości. Dobrą, że paczka dotrze. Złą, że będzie dwa tygodnie później niż planowaliśmy. Trzeba było wymyślić plan, jako że pozostanie w mieście nie wchodziło w rachubę.
Szukając rozwiązania, odwiedziliśmy ambasadę ponownie na obchody Wielkanocy. W skromnym gronie pracowników i polskich rezydentów kosztowaliśmy rodzimych potraw. Po tygodniach jedzenia indżery i dwa dni po moim pierwszym zatruciu pokarmowym (od starego soku owocowego), żołądek był w szoku. Przepyszne, domowe dania takie jak żurek, bigos i pasztet oddały wkrótce miejsce na stole gamie ciast, niektórym z prawdziwą czekoladą. Myślę że dla Aleksa było to jeszcze większe doświadczenie – próbować polskich dań w samym środku Afryki.
Opuszczając w końcu Addis pojechaliśmy boczną drogą, wiodącą przez pagóry, zanim zagłębiliśmy się w Dolinę Rowu Afrykańskiego. To oszczędziło nam przebijania się przez najbardziej zatłoczoną szosę w kraju, wiodącą ze stolicy na południe.
Pierwszej nocy sporo padało. Hotel, w którym się zatrzymaliśmy, podobnie jak cała wieś, nie miał bieżącej wody. Był jednak pierwszym miejscem, w którym widziałem Etiopczyków zbierających deszczówkę, choć nadal w niedostatecznej ilości by cieszyć się prysznicem. W kraju, który na brak wody cierpi co roku, nadejście pory deszczowej powinno napełnić zbiorniki i rozwiązać problem. Ale nie tutaj.
W Etiopii kobiety i dzieci biorą wielkie plastikowe kanistry i ruszają na długi spacer po wodę. Główne źródła są dwa: strumienie niosące raczej ciekłe błoto niż cokolwiek pitnego, oraz kałuże na pastwiskach. Może woda z minerałami lub doprawiona krowim łajnem jest smaczniejsza i zdrowsza? Mimo że połowa domów na etiopskiej prowincji zadaszona jest blachą falistą, idealną do zbierania wody, to nikt tego nie robi. Nie ma rynien, nie ma jednego choćby zbiornika na wodę, nie ma niczego. Najwyraźniej to zbyt skomplikowane lub po prostu nie jest częścią tradycji i nie spotyka się z akceptacją. Jednocześnie żebranie o wodę od rowerzystów jest jak najbardziej w porządku.
Jakieś dwa tygodnie wcześniej pojawiliśmy się po zmroku w hotelu. Nieźle
padało. Na pytanie o prysznic usłyszeliśmy odpowiedź, że nie ma wody.
— Powinniście łapać deszcz – zauważył Alex.
— Łapać deszcz? Hahahahahahaha!!! – szefowa zaniosła się śmiechem, jakby
usłyszała najlepszy dowcip w życiu.
Tu dochodzimy do najsmutniejszej cechy etiopskiej mentalności: braku chęci do
zmian. Potwierdził to dwa dni później Etiopczyk, którego spotkaliśmy w
restauracji.
— Wiecie jaki jest największy problem Etiopii? Zero kreatywności – przyznał
otwarcie. – Mamy wspaniałą ziemię, zasoby naturalne, ale Etiopia nadal jest
biedna. Ludzie po prostu nie mają pomysłów co robić.
Ta otwarta krytyka własnego narodu potwierdziła moje przypuszczenia. Kraj, który przez wieki niemal nie miał kontaktu ze światem zewnętrzny, nie został nigdy podbity. Wniosek zapewne taki, że robią wszystko idealnie i żadne ulepszenie nie jest potrzebne.
Niestety, żebractwo, którego byliśmy świadkiem, nie jest tylko wewnętrznym problemem. Etiopia jako kraj jest żebrakiem międzynarodowym. Pomoc zagraniczna stanowi ponad 10% PKB. Gdyby ją wstrzymać, ludzie poumieraliby z głodu milionami. I pomimo pomocy napływającej szeroką rzeką, nadal często to robią. Skalę problemu jeszcze lepiej nakreśla artykuł o żebraniu w Etiopii, napisany przez jej mieszkańca i – co znaczące – pozbawiony konstruktywnych wniosków.
Mimo braku jedzenia, liczba dzieci w przeciętnej rodzinie jest imponująca, większa chyba niż w Egipcie. Pomimo dostatku ziemi uprawnej, zacofana technika nie wykorzystuje jej potencjału. Słyszeliśmy historię o niemieckiej pomocy w postaci traktorów i kombajnów, które Etiopia otrzymała by zastąpić woły. Wszystkie pracują na sudańskich polach, dokąd zostały błyskawicznie sprzedane. Rząd też nie pomaga, będąc – według słów konstytucji – jedynym właścicielem ziem kraju. Wieśniacy nie posiadający ziemi nie troszczą się o nią. Rezultaty są zatrważające.
Gdy dotarliśmy do krawędzi, z której zjechać mieliśmy w głąb Doliny Wielkiego Rowu, znowu przyszło stawić czoła miotaczom kamieni. Mały chłopiec pochwycił kawał skały niemal wielkości jego głowy i zamierzył się w Aleksa. Zboczyłem z jezdni, celując w drania. Uciekł, a za nim poleciały ciskane przeze mnie kamienie. Dorosłe kobiety, które widziały całe zajście, tylko zaniosły się durnowatym śmiechem. Szybko pojawili się inni dorośli, ale nie wyglądało by ktokolwiek postrzegał zachowanie dzieci jako naganne. Przeskoczyłem przez rów by z nimi porozmawiać i wtedy mężczyzna będący najbliżej wziął nogi za pas. Po prostu dziki kraj zamieszkany przez dzikich ludzi...
Dno doliny powitało nas suchym i płaskim krajobrazem. I kolejnymi dziećmi z kamieniami. Jeden, którego przegoniłem, potknął się o głaz i poleciał na glebę łbem do przodu. Pozbierawszy się, uciekł w panice, upuszczając swój bat. Narzędzie to okazało się przydatne w dalszej drodze. Gdy tylko żebrzące dzieci stawały się agresywne i próbowały złapać rower, wymachiwałem batem i przeganiałem je. To był pierwszy krok w efektywnej komunikacji z lokalną ludnością.
Mimo że jeziora są główną atrakcją Doliny, odwiedziliśmy tylko jedno. Głównie dlatego właśnie, że są atrakcją. Płatne plaże i ośrodki kasujące po kilkadziesiąt dolarów za noc nie bawią nas. Jezioro Awasa, nad którego brzegami leży miasto o tej samej nazwie, powitało nas pięknym widokiem zachodu słońca. Świetnym by wypić piwo, na które ciężko zapracowaliśmy. Obecność Yvesa – Belga, którego obaj spotkaliśmy wcześniej w Egipcie i za pośrednictwem którego nawiązaliśmy ze sobą kontakt – była pretekstem by wypić troszkę więcej. Nic dziwnego, że następnego dnia do celu w miejscowości Dila dotarliśmy grubo po zmroku.
Kolejny etap, jak zbadaliśmy zawczasu, wiódł przez ostatnie góry na naszej drodze. Powrót na 2500m nie brzmiał jak wyzwanie, ale nie spodziewaliśmy się, że będzie tak stromo i że tak często z mozołem zdobytą wysokość będziemy tracić na pokonanie kolejnych dolin. Szczyt osiągnęliśmy wyczerpani i w deszczu. Wiejskie dzieciaki, a nawet dorośli, pomogły nam pchając rowery pomimo naszych głośnych protestów. Zajęcie to tak je podekscytowało, że niemal zapomniały pożebrać na koniec.
Gdyby w tej okolicy mieszkało mniej ludzi, w ciągu miesięcy zamieniła by się ona w dżunglę nie do przebycia. Południe zaskoczyło nas bujną zielenią i przepysznymi owocami od przydrożnych sprzedawców. Naszą podstawową przekąskę, czyli banany, uzupełniliśmy nowością – ananasami.
Podczas gdy góry były zatłoczone, cała populacja wydawała się być równomiernie rozproszona. Między wioskami nie było przerw i jedna przechodziła w drugą niemal niezauważalnie. Jedyną rzucającą się w oczy zmianą był oferowany przy drodze produkt. Banany ustępowały miejsca kamiennym blokom, te z kolei ananasom, drewnu budowlanemu, kurczakom... W wiosce produkującej kamień nie dało się znaleźć banana, podobnie jak drewna w osadzie ananasowej. Niekończący się szereg domów, zazwyczaj zasiedlonych przez liczne dzieci, oznaczał wysłuchanie kolejnego miliona „you, you, you”, a nieobecność większych miasteczek zaowocowała brakiem hoteli. Po raz pierwszy w Etiopii musieliśmy wymyślić coś innego.
Nasz wybór padł na szkołę. Budynek stał na środku łąki, oddalony o jakieś 200m od drogi. Zanim do niego dotarliśmy, około trzydzieściorga dzieci zebrało się nie wiadomo skąd i podążało naszym śladem. Kilka minut później była ich ponad setka. I nikogo więcej, bo genialnie wybraliśmy szkołę jako miejsce noclegowe w samym środku etiopskiej Wielkanocy.
W końcu tłum zaalarmował nauczyciela. Zaoferował on nam pobyt w kompleksie dla pedagogów po drugiej stronie drogi. Podczas gdy my zajęliśmy się rozbijaniem namiotów, tłum dzieciaków zebrał się za płotem. Rosnące ciśnienie spowodowało, że mniejsze osobniki zaczęły przenikać pomiędzy sztachetami. Większe podążyły ich śladem i za kwadrans cały tłum był po naszej stronie ogrodzenia, śledząc najdrobniejszy nasz ruch.
Po kolacji w wiosce przygotowaliśmy herbatę dla nauczycieli. Podczas rozmowy spytałem o liczbę uczniów uczęszczających do szkoły. Dwa budynki z ośmioma klasami służyły... trzem tysiącom uczniów! A była to prowincjonalna szkoła w wiosce, której nazwy nikt nie kojarzył już 30km dalej.
O poranku, kiedy zajęci byliśmy zwijaniem kompletnie mokrych namiotów, z przeciwnej strony nadjechał rowerzysta. Wiktor sprzedał swój dom w Szwajcarii i wyruszył na wyprawę dookoła świata. Afryka była czwartym jego kontynentem, po Europie i obu Amerykach.
Gdy zjazdy w końcu przeważyły nad podjazdami, krajobraz ponownie uległ zmianie. Najpierw przejechaliśmy przez las iglasty (chyba pierwszy od Turcji), by potem wkroczyć na obszar pokryty czerwoną glebą, naznaczony akacjami i kopcami termitów. Podłoga w niemal pustej bazie budowniczych dróg posłużyła nam za kolejny nocleg.
Kolejny dzień miał być ostatnim naszej wspólnej jazdy z Aleksem. Za cel obraliśmy miasteczko Yavello, gdzie zamierzaliśmy się rozstać. Droga schodziła niżej i niżej, ku dolinie, która najwyraźniej padła wielokrotnie ofiarą nagłych powodzi. Napisy, głoszące że NGO taka a taka zafundowała zaporę, zbiornik retencyjny czy ujęcie wody, gęsto zdobiły pobocze. Dotarliśmy w końcu do osady, w której więcej było takich tablic niż domów. Z jednego z nich ku drodze wybiegła grupa kobiet, a jedna porwała wielki głaz i zamierzyła się nim w Aleksa.
Zatrzymaliśmy się natychmiast i pozdrowiliśmy miejscowych w sposób możliwie wiernie przypominający ich zwyczaje. Bombardowanie kamieniami, które przypuściliśmy na całe obejście, zmusiło kobiety do ukrycia się za domem. Dla mnie była to jasna wiadomość, którą zobowiązany jestem przekazać pomocnemu Zachodowi: za dużo pomocy wysłano do Etiopii i należy ją natychmiast wstrzymać. Aby upewnić się w tym przekonaniu, zostaliśmy powitani stekiem przekleństw przez inne kobiety niosące chrust kilkaset metrów dalej. Oczywiście nie znam języka, ale ton i gesty towarzyszące słowom przekonały mnie, że nie było to radosne powitanie.
Do Yavello dotarliśmy w szczycie obchodów Wielkanocy. Oznaczało to zamknięte sklepy, otwarte bary i pijaków oraz prostytutki zaczepiające nas na głównej ulicy. Szybko jednak odnaleźliśmy misję Norweskiego Kościoła Luterańskiego, gdzie przyjazny pastor Gezzahin udostępnił nam miejsce pod namioty na zadaszonej werandzie drewnianego domku w stylu skandynawskim. Potem zaprosił nas do domu na przepyszną indżerę i zgodził się przechować mój rower przez ponad tydzień.
Nazajutrz, życząc sobie szczęścia w dalszej drodze, ruszyliśmy w przeciwne strony. Alex w stronę granicy, a ja – szybko znalazłszy jadący tam samochód – z powrotem w stronę stolicy.
Komentarze:
hdk
prawdopodobnie dobre rozwiązania i problemy obecnego sposobu rozwoju Afryki opisano w 'małe jest piękne' Schumachera
Andrew
Michał
wieho
Fajnie się czyta i czekam na kolejne wpisy (a czytam od samego początku)
Pozdrowienia z Lublina
wieho
Ciosna
Trzeba mieć niesamowicie dużo uporu i hartu ducha by przebić się przez to.
hose morales
Nie ma lekko, hardkor rzekłbym nawet heh:)
Nie można życzyć nic innego jak wytrwałości!
yves
Wow, Michal, happy to know what was the end of your Ethiopian story, cause i arrived in Addis a bit late comparing what we planned together so i tried to phone you but obviously too late. In a way , i was happy for you regarding your experiences and your wish, meaning you had passed a so lovely country for you ((;
your last sentences group was as much funny as amazing and representative of your mind after those kind of ''adevntures''.
by the way, i also have to say that your vision depanding your bicycle trip, is different from mine on many points, travelling by bus, not so deep and 'wild' than you in the country.
First one is the greeted locals customs with stone and rock. otherwise the 'farengi' ATM or the instinctive reflex to beg have been seen also for me as an institution.
but generally i liked your analys of the global situation.
i hope your are not disgusted by this country because it would be also unfair for all the other specific sides, and the others interests (for example extra human ((; ) , and even for the majority who don't beg neither stone-attacked.
hope moreover that you keep hope and heart forward cause your trip is not so much toward the south than toward the people and toward yourself.
hope finaly that ours ways could cross themselves another day in another place.
ciao, have fun and beautiful feeling and good win, good roads(or ways) and good rools.
yves