Po opuszczeniu Aleppo zacząłem przyzwyczajać się do widoku wojskowych posterunków. Wybrzeże nie jest wyjątkiem w tej kwestii, a miasto Latakia kilka tygodni wcześniej było miejscem antyrządowych demonstracji, które spotkały się z brutalną odpowiedzią reżimu.
Propaganda mówi, że około 3000 osób zabitych w demonstracjach w całym kraju, to ofiary „terrorystycznych ugrupowań”. Wojsko, rozstawione wszędzie dookoła, oczywiście broni ludności. Mimo że Liga Arabska zażądała od reżimu wycofania armii do koszar, a syryjski rząd ostatecznie się na to zgodził, nie ma nadziei na poprawę. „Terroryści zabiją więcej ludzi, a wojsko wróci na ulice”, powiedział reżimowy tajniak.
W całym kraju odbywały się prorządowe demonstracje, każdego dnia w innym mieście. Jak wieść niesie, ludzie byli na nie dowożeni autobusami z prowincji i obdarowywani darmowym jedzeniem, transparentami, flagami i koszulkami. Podejrzewa się również, że wielu z nich pochodziło z alawickich miejscowości. Prezydent sam jest alawitą i faworyzuje tą 9% mniejszość religijną. Powiedziano mi też, że łatwiejszy dostęp do stypendiów i rządowych posad dla alawitów denerwuje sunnicką większość. Istnieje niebezpieczeństwo, że w razie prawdziwej rewolucji w Syrii, to wewnętrzne napięcie może przerodzić się w krwawy konflikt.
Opuszczając Latakię starałem się w miarę możliwości trzymać wybrzeża, korzystając z bocznych dróg. Czasem udawało się zobaczyć morze, ale ilość rozsypanych tam śmieci sprawia, że wizyta na plaży nie jest wcale pociągająca. Sam ląd wygląda na żyzny i pomiędzy rzędami kilkumetrowych trzcin pojawiają się foliowe tunele z pomidorami lub pomarańczowe gaje. Często też natykałem się na instalacje wojskowe ukryte w zaroślach, a nieoczekiwany widok stacji radarowej i wielkich rakiet ziemia-powietrze, stojących na wyrzutniach tuż obok drogi, robi wrażenie. Na pobliskim posterunku mój rower został ozdobiony syryjską flagą na długim bambusowym kiju. Zatknięta pomiędzy paski tylnych sakw, wywoływała jeszcze głośniejsze i bardziej entuzjastyczne reakcje okolicznej ludności.
Niedaleko przed Baniyas zaczęło się ściemniać. Do tego czasu nie widziałem ani jednego miejsca nadającego się na biwak, a najbliższy hotel, o którym wiedziałem, znajdował się w odległym o kolejne 50km Tartus. Gdy zatrzymałem się, by zajrzeć ponownie do przewodnika, zaczepili mnie chłopcy z pobliskiego warsztatu samochodowego, próbując dociec co ja tu robię. Pytanie o nocleg było oczywiste i szybko zostało zadane. Gdy wspomniałem o namiocie, podszedł do mnie jeden ze stojących z tyłu mężczyzn i zaproponował, żebym spał u niego w domu. Nie wahałem się zbyt długo.
Maleńki, parterowy, kryty blachą budynek był domem dla siedmioosobowej rodziny. Przynajmniej tak mi powiedziano, bo nie spotkałem jej żeńskiej części. Jak w każdym tradycyjnym muzułmańskim domu, separacja jest niemal absolutna. Dostałem jeść i zapaliłem narghilę wraz z gospodarzem. Towarzyszyli nam jego dwaj synowie, a piętnastoletni Mohammad jako jedyny rozumiał coś po angielsku. Prezentując nieprzeciętną ekspresję, potrafił też wyjaśnić wiele rzeczy po arabsku ze wspomaganiem rękami, gdy ja już nie byłem w stanie pojąć o co chodzi ojcu. Potem odstąpił mi swoje łóżko, samemu zajmując leżący na podłodze materac, nie dopuszczając nawet dyskusji o zamianie miejsc.
Ci wspaniali ludzie żyją z ziemi, bardzo skromnie, uprawiając pomidory i pomarańcze. Nie tylko ugościli mnie i nakarmili, ale jeszcze w trakcie pożegnań spytali, czy nie potrzebuję przypadkiem pieniędzy.
Przerwa w deszczu, podczas której wyruszyłem, szybko dobiegła końca. A kolejnej nie było. Deszcz trwał dobę, a z moim ubraniem, które przestało być wodoodporne, musiałem spędzić w Tartus dwie noce. Mogłem za to być świadkiem szaleństwa zakupów poprzedzającego jedno z największych muzułmańskich świąt: Id al-Adha.
W dzień świąteczny niebo się rozpogodziło. Szczęśliwy opuściłem Tartus i niebawem osiągnąłem okrągły dystans przejechanych 10000km. Posługując się mapą, chciałem dotrzeć do granicy z Libanem i podążać wzdłuż niej po bocznych drogach. Widok na góry po drugiej stronie był tak kuszący... Ale znowu okazało się, że mapa jest dość niedokładna i po ujrzeniu posterunku granicznego zmuszony byłem zawrócić na autostradę. Przejazd przez wioski, jednakże, dał mi okazję przyjrzenia się świętu. Rodziny zbierały się przed domami, jadły, rozmawiały, piły herbatę. Co chwilę byłem gdzieś zapraszany i dostawałem napoje. Z drugiej strony, święta oznaczały też prezenty dla dzieci. A najpopularniejszym podarunkiem dla chłopców okazały się pistolety na plastikowe kulki. Zgadnijcie, kto był idealnym celem dla tych małych szkodników? Szybko nauczyłem się by wozić kilka kamieni i jak najszybciej odpowiadać ogniem. Ten dzień był emocjonalną huśtawką: od uśmiechów i podziękowań dla jednej osoby po obelgi i rzucanie kamienieniami w kogoś tuż za rogiem. Było męcząco.
Wisienką na torcie okazał się właściciel przydrożnego stoiska. Gdy zamówiłem kawę i ciastko, nie tylko nie przyjął ode mnie pieniędzy, ale jeszcze dał schłodzoną butelkę wody na dalszą drogę.
Następnego dnia odwiedziłem Qalaa al-Hosn, znany też jako Crac des Chevaliers. Morderczy podjazd prowadzący do zamku, szczególnie dotkliwy przed śniadaniem, sprawił że podczas spaceru po krawędzi murów obronnych chwiały mi się nogi. Sam zamek jest wielki i usytuowany na wyeksponowanym pagórze, który potęguje efekt. Mimo że zbudowano go w barbarzyńskich celach, wygląda wspaniale. I przetrwał w dobrym stanie od średniowiecza.
Dwie przebite dętki wyraźnie mnie spowolniły i dzień zamknąłem dystansem 30km, biwakując przy drodze. Nazajutrz miałem przejechać obok Homs i skierować się jak najdalej w stronę Palmyry.
Ostatnie znane mi wieści na temat Homs miały już kilka dni. Wiedziałem, że zabito tam 10 osób, a samo miasto nie ma nic ciekawego do zaoferowania. Zdecydowałem więc je ominąć. To był dobry pomysł. Homs wyglądało jak w czasie oblężenia. Każda droga odbijająca z autostrady, nie ważne jak mała i wąska, pilnowana była przez wojskowy posterunek. Co działo się w mieście, pozostało tajemnicą. Jednakże na drodze do Damaszku minąłem jadącą w przeciwną stronę wojskową ciężarówkę, ciągnącą platformę z poskręcanym, osmalonym złomem. Potrzebowałem chwili by dojść co to było. Na przyczepie leżały szczątki czołgu lub innego opancerzonego pojazdu, rozerwanego wybuchem. Poznałem to po gąsienicach, bo reszta była tak rozpruta i poszarpana, że nie dało się nic rozpoznać. Nie wiem jak się osiąga taki efekt, ale na pewno czymś więcej niż kamieniami i kijem. Albo był to wypadek, albo konflikt w Syrii osiągnął nowy poziom.
Niedaleko na wschód skończyły się wojskowe posterunki, a krajobraz zmienił się. Nie było już sosen ani drzewek oliwnych, a wkroczyła pustynia. Powietrze stało się suche, a roślinność zredukowała się do drobnych krzaczków.
Niebawem nadszedł zachód. Krajobraz, zdominowany za dnia żółcią piasku i błękitem nieba, wybuchł nagle kolorami. Tysiące odcieni pomarańczu, purpury i fioletu mieszały się, przenikały wzajemnie, tańczyły wspólnie na kilku małych chmurach wiszących na czystym niebie. Nagle spektakl skończył się, jeszcze gwałtowniej niż się rozpoczął. Barwy zamarły, wyblakły, a na scenę weszło monochromatyczne, srebrne światło księżyca, równo rozdzielając szarość pomiędzy elementy krajobrazu.
Do pełni brakowało jednego dnia, było więc dość jasno by jechać dalej. Od ostatniego skrzyżowania ruch niemal zamarł, więc nie włączałem przedniej lampki, korzystając tylko z naturalnego światła. Było magicznie. Tylko księżyc, droga i ja, i absolutna cisza za każdym razem gdy przystawałem.
Magię rozbiła brutalna rzeczywistość. Zatrzymałem się na kolację i gdzieś w połowie drugiej kanapki poczułem nagłą falę chłodu i zacząłem się trząść. Na dłoniach poczułem charakterystyczne ukłucia mrozu. „Co, do cholery?”, pomyślałem. „Nie może być!” Spojrzałem na termometr. Pokazywał wyraźnie +1,1°C, by za kwadrans spaść do +0,3°C. Wiedząc, że mój sprzęt biwakowy nie zapewni mi dość ciepła poniżej zera, wskoczyłem na rower i po około dziesięciu kilometrach odzyskałem równowagę termiczną. Nie dało się zanocować, musiałem jechać.
Gdzieś w połowie drogi przemknąłem przez miasto widmo. Była tam baza wojskowa, ale sprawiała wrażenie opuszczonej. Nikogo przy bramie, nikogo w strażnicach. Obok stał nowy, wielki radar. Drogę przesunięto kilkadziesiąt metrów w bok, ale nadal wielka antena, omiatająca powoli niebo, była w zasięgu mocnego rzutu kamieniem. Bez płotu, bez jednego choćby żołnierza pilnującego tego cennego sprzętu. Mając w pamięci obraz ściśle strzeżonych miast i wsi nie mogłem w to uwierzyć. Wygląda jakby syryjska obrona powietrzna prosiła się o kolejną niespodziankę.
W pobliżu była też wieś, jedyna zaznaczona na mapie, na której droga poza tym przecinała pustą przestrzeń. Wiedziałem, że w okolicach pustynnych osad może znajdować się prawdziwe niebezpieczeństwo. Psy. Wieś oznacza jedzenie, więc zwierzęta przebywają w okolicy, nawet jeśli żyją dziko. Tego samego dnia musiałem odpędzić kilka z nich, rzucając kamieniami. Pojedynczy pies jest łatwy w obsłudze, ale w nocy często zbierają się w watahy. A ponieważ pustynny pies jest zazwyczaj głodny i zły, wataha może być naprawdę groźna.
I były tam. Najpierw usłyszałem pojedyncze szczekanie z lewej strony. Potem kolejne, trzecie, czwarte... Dużo. Za dużo! Już mnie dostrzegły i zbliżały się, wciąż ukryte w ciemności. Oceniłem dystans na jakieś dwieście metrów od drogi. Warunki mi sprzyjały: brak wiatru, lekkie nachylenie w dół. Mogłem bez wysiłku utrzymać prędkość 30km/h, więc zdecydowałem się uciekać. Przewodnik stada gonił mnie jeszcze po drodze przez pewien czas, ale zadziałało. Jeśli ktoś próbuje zrobić to samo, niech lepiej będzie pewnym, że jest w stanie umknąć. Pies może osiągnąć 45km/h w kilka sekund i utrzymywać to tempo przez kilkaset metrów. A uciekająca ofiara doprowadza go do szaleństwa i jeszcze większej determinacji by ją schwytać.
Na szczęście było to jedyne spotkanie. Niebawem znów znalazłem się na pustyni i tylko kilka odległych świateł na horyzoncie zdradzało ludzkie siedziby. Z lekkim wiatrem w plecy mogłem przyspieszyć, a jednocześnie temperatura wzrosła do akceptowalnego poziomu.
Posterunek wypatrzyłem pół godziny przed dotarciem do niego. Potężna latarka, służąca do inspekcji przejeżdżających samochodów, widoczna była z kilku kilometrów. Nie mając silnika i poruszając się cicho, dotarłem do posterunku niezauważony przez nikogo, poza samotnym żołnierzem stojącym poza budą. Nie było latarki, nikt nie powiedział ani słowa. Ciszę nocy przerwał odgłos przeładowanego karabinu, a w mdłym świetle dostrzegłem, że wartownik przyjmuje pozycję strzelecką. Mimo że nie mogłem tego dostrzec, jasne było gdzie skierowana jest lufa. Nie ma bardziej międzynarodowego i powszechnie zrozumiałego sposobu by powiedzieć „stój”. Mocno zacisnąłem ręce na hamulcach, a gdy tylko moje stopy dotknęły ziemi, głośno powiedziałem „Salaam alejkum!” Znaczenie tych słów, „pokój z tobą”, zdawało się idealnie pasować do tej napiętej sytuacji. Efekt był natychmiastowy. Usłyszałem „ła alejkum as-salaam”, lufa opadła, a jej miejsce zajęła latarka przyniesiona przez jednego z żołnierzy, którzy w pośpiechu wypadli z posterunku. Kontrola paszportu, pytania o trasę i szybka inspekcja sakw zakończyły formalności. Żołnierze byli absolutnie zaskoczeni widokiem rowerzysty przybywającego tam nocą. Strażnik przeprosił mnie za niefortunne powitanie i przypomniał, bym uważał na psy.
To był już koniec przygód na pustyni. Pozostałe kilometry minęły bez incydentów i do Tadmur dotarłem tuż przed północą, z nowym rekordem 193km na liczniku.
Komentarze:
mama
Jacek
h
kaha
Film "Rambo - Pierwsza Krew" był oparty na wydarzeniach z obozu harcerskiego na którym był w dzieciństwie Chuck Norris.
http://kawaly-o-chucku-norrisie.net76.net/
Chris
teodor