Przez dziki busz

Maj 5, 2012 (dzień 353) Kenia

Mimo że samego miasta nie polubiłem, czekałem z niecierpliwością na kolejną wizytę w Addis Abebie. Paczka z domu miała niebawem nadejść, co oznaczało wznowienie bloga.

Zanim to nastąpiło, spędziłem kilka dni w polskiej ambasadzie. Dzięki wielkiej pomocy ambasadora miałem wygodne miejsce do mieszkania oraz laptopa z dostępem do Internetu. I dzięki temu właśnie mogliście przeczytać o przygodach w Egipcie, Sudanie i Etiopii.

Jeden z najstarszych rezydentów ambasady

Jeden z najstarszych rezydentów ambasady

W weekend pewien miły dziennikarz, który odwiedzał Addis, przywiózł nowe zabawki. W tym miejscu chciałem ponownie podziękować jemu, ambasadorowi i długiemu łańcuchowi dobrych ludzi – często nieznanych mi wcześniej – którzy pomogli całemu przedsięwzięciu.

Ponownie wyposażony, zapakowałem się w dwudniową drogę powrotną do Yavello, która utwierdziła mnie w przekonaniu o wyższości roweru nad środkami publicznego transportu. Półtora tygodnia przerwy i nie mogłem doczekać się kiedy ponownie wskoczę na siodełko. Co nastąpi gdy w końcu wrócę do domu?!

Pastora nie było w domu, ale rower stał dokładnie w tym samym miejscu, w którym go zostawiliśmy. Po kolejnej nocy spędzonej na werandzie ruszyłem wreszcie we właściwym kierunku – na południe. Pierwszym celem było miasteczko Mega. Wbrew nazwie nie wygląda ono spektakularnie pod żadnym względem. Może tylko poprzedzający je podjazd był mega, wynosząc mnie znowu 400m wyżej, po całym dniu jazdy bez obiadu.

Myślałem nad planem na północną Kenię. Wielokrotnie ostrzegano mnie przed okrytą złą sławą drogą z Moyale do Marsabit i dalej. Problem somalijskich bandytów wyglądał na rozwiązany, ale nadal na 380km nie było asfaltu, tylko paskudna tarka i gorący, niegościnny klimat.

Jako że moją ambicją było przejechanie całego lądowego dystansu bez użycia pojazdów silnikowych, postanowiłem spróbować, o ile trzy warunki będą równocześnie spełnione: brak problemów z bezpieczeństwem, doskonały stan roweru i idealne zdrowie.

Tak więc następnego ranka obudziłem się z opuchniętym i obolałym gardłem. Deszcze, nagłe zmiany wysokości, wielodniowa przerwa w jeździe i paskudna dieta przyniosły skutek. Nafaszerowany aspiryną, ssąc tabletki na gardło, czekałem aż poranna mgła zejdzie i w końcu ruszyłem ku granicy z nadzieją, że dwa dni porządnej jazdy ponad 100km mnie wyleczą.

Krajobraz południowej Etiopii to ogromny, monotonny busz. W końcu niemalże nie zaczepiali mnie żebracy, a mieszkańcy nielicznych wiosek sprawiali wrażenie przyjaznych. Miałem też niejedną okazję na dobry uczynek za sprawą licznych żółwi, które usiłowały przekroczyć szosę. Wszystkie przeniosłem z asfaltu na tą stronę, ku której zmierzały.

Niebezpieczna eskapada

Niebezpieczna eskapada

Będzie mokro

Będzie mokro

Zaledwie kilka kilometrów przed celem złapała mnie potężna burza. Wał chmur szybko nadszedł z północy i nie dał szans na schowanie się na otwartej przestrzeni. Do Moyale wjechałem kompletnie przemoczony, ale szybko odnalazłem hotel z pokojem drive-in za rozsądną cenę. Obiekt posiadał rynny (pewnie nowość przybyła z Kenii) i za chwilę cieszyłem się kąpielą w świeżo zebranej wodzie, podczas gdy znaleziony w łazience kamień okazał się idealnym narzędziem do eliminacji gigantycznych karaluchów wyłażących z odpływu. Somalijska restauracja uczyniła pobyt jeszcze milszym, głównie za sprawą smażonej wątróbki serwowanej na śniadanie. Zdrowie też się poprawiło, rower był gotowy i uzbrojony w opony Marathon Extreme na trudny teren. Wszystko wyglądało optymistycznie.

Po krótkim oczekiwaniu dostałem stempel wyjazdowy. Nigdy wcześniej z taką radością nie opuszczałem żadnego kraju. Jedyna dobra rzecz, jaką o Etiopii mogę powiedzieć, to że ma piękne góry. Słaby wynik jak na sześciotygodniowy pobyt.

Przejechawszy na niewłaściwą stronę drogi, którą zwykli poruszać się Kenijczycy, dotarłem do posterunku imigracyjnego. Oficer był przyjazny ale procedura już nie. Dranie pobrały moje odciski palców. Wzmianka, że w moim kraju zbiera się je tylko od przestępców, uznana została za żart. Najwyraźniej ta żałosna praktyka nie jest już ograniczona tylko do kraju po drugiej stronie Atlantyku.

Policjant na checkpoincie, gdy spytałem go o bezpieczeństwo, stwierdził krótko: „no problem”. Wszystkie trzy warunki były zatem spełnione i ruszałem w podróż przez krainę bez asfaltu.

Po piasku nie jechało się źle

Po piasku nie jechało się źle

Z początku droga była nawet przyjemna. Prowadząc głównie przez ubity piasek, kierowała się w dół, by po kilku kilometrach przejść w poziom. Tarka nie okazała się fatalna i dało się znaleźć płaski szlak pomiędzy śladami tysięcy ciężarówek, które tędy przejechały. Kierowcy tych pojazdów mają w zasadzie dwie strategie do wyboru: toczyć się powoli i spokojnie lub pędzić tak, by przelatywać nad zagłębieniami i skakać z jednego wybrzuszenia na kolejne. Nie muszę chyba pisać, która cieszyła się większym uznaniem? Z rzadka przejeżdżające ciężarówki i samochody terenowe zostawiały za sobą wielkie chmury pyłu, który szybko zabarwił mnie i rower na rdzawoczerwony kolor.

W monotonnym buszu trafiały się piękne zakątki

W monotonnym buszu trafiały się piękne zakątki

Czasami lepsze warunki panowały poza drogą. Odnajdowałem własny szlak na piasku, pośród bezkresnego buszu, ale często zmuszony byłem do powrotu na szosę po napotkaniu koryta rzeki. Wszystkie były puste, jakby od dawna żaden deszcz nie przekroczył granicy z etiopskiej strony.

Pojawiła się dziczyzna. Pawiany stadami przecinały mi drogę, podobnie jak pewne małe zwierzątka, przypominające sarny ale poruszające się długimi skokami, niemal jak zające. Busz rozbrzmiewał śpiewem ptaków i z jakiegoś nieznanego powodu kolory po kenijskiej stronie nabrały życia i ciepła.

Mój pesymistyczny plan zakładał dzienny dystans 50km i poważne problemy z zaopatrzeniem w wodę. Pierwszego dnia jednak, pomimo późnego startu, przebyłem 75km nim rozbiłem namiot, a na dodatek napotkałem na liczne kałuże i bajorka. Wypełniająca je ciecz wyglądała obrzydliwie, ale mając filtr do wody nie byłem zagrożony poważnym odwodnieniem.

Po śniadaniu i napełnieniu butelek w Sololo, jedynej wiosce jaką moja mapa pokazywała na tym 250km odcinku do Marsabit, ponownie podążyłem drogą skręcającą powoli na południe. Krajobraz był taki jak poprzedniego dnia – bezkresny, kolczasty busz. Wczesnym popołudniem wspiąłem się na niewielką górkę i poczułem pierwsze oznaki poparzenia słonecznego. Mój nos, który nigdy nie może się do końca wyleczyć, i który znów spaliłem dzień wcześniej, był na szczęście osłonięty przed słońcem znajdującym się już lekko na północy, za plecami. Ale ręce, ciągle oparte na kierownicy i wystawione na bezlitosne światło, zaczynały boleć.

Obiad w suchej rzece

Obiad w suchej rzece

Po dotarciu na szczyt ujrzałem niespodziankę: wioskę. Szybkie uzupełnienie płynów i wesoło toczyłem się z górki wprost na nowy teren: sawannę. Trawa, z rzadka naznaczona pojedynczymi akacjami, ciągnęła się po horyzont. Nie był to jednak wygodny teren, gdyż zielony dywan rozpościerał się na twardym, kamienistym podłożu. Droga stała się bardziej wyboista, ale do biwaku pośrodku niczego nie miałem na co narzekać.

Kolejny dzień był znacznie gorszy. Droga zrobiła się paskudna. Była to zazwyczaj seria kolein wypełnionych luźnymi kamieniami. Koszmar do jazdy rowerem, gdyż musiałem mocno trzymać kierownicę by nie stracić równowagi na niestabilnym podłożu. Dodając do tego słońce, moje ręce już po kilku godzinach promieniowały bólem. Okryłem je zdjętą z głowy chustą, co trochę pomogło, ale nim dotarłem do podjazdu na Marsabit, całą górną część pleców miałem spiętą i obolałą. W kolejnej wiosce napełniłem brzuch tanimi chapati, a worek na wodę deszczówką, nim rozbiłem obóz pod akacją.

Jazda po tym to koszmar

Jazda po tym to koszmar

Trans African Highway

Trans African Highway

Potem nastąpił długi podjazd na 1400m. Droga była właściwie objazdem, bo kierowany przez Chińczyków zespół pracował nad nową trasą, która za parę lat połączy Kenię z Etiopią równym jak stół asfaltem. Do miasteczka dotarłem wczesnym popołudniem, kompletnie wyczerpany. Znalezienie pokoju nie było łatwe, jako że mój wygląd – czerwony kolor i podarte spodnie – odstraszał większość ludzi. Ostatecznie odnalazłem miły Five Steers Lodge, gdzie prowadzące go panie błyskawicznie przygotowały wielkie wiadro wody, bym odzyskał ludzki wygląd.

Największe na świecie chińskie parówki

Największe na świecie chińskie parówki

Mimo że prowincjonalne Marsabit wyglądało bardziej cywilizowanie niż większość etiopskich miasteczek, postanowiłem się nie zatrzymywać. Kolejnego dnia, po wielkim podwójnym śniadaniu, zjechałem wygodną trasą, zostawiając za plecami wulkaniczny masyw. Obszar ten był gęściej zaludniony i, niestety, obfitował w żebraków. Butelki z wodą cieszyły się największym zainteresowaniem, ale nierzadkie było też zwykłe żądanie pieniędzy. Jak zwykle dzieciaki najbardziej paliły się do żebrania, ale dorośli również się nim parali.

Rozczarowało mnie, że ten zwyczaj panuje też w Kenii, ale tu przynajmniej ma swoje wytłumaczenie. Ogromna susza, która nawiedziła region, miała się ku końcowi, ale w północnej Kenii opady nadal nie wróciły do normalnego poziomu. W wiosce Log Logo miałem okazję uciąć pogawędkę z mężczyzną, który pozdrowił mnie spod przydrożnego drzewa.
— W tym roku padało trzy razy. Jak widzisz, dookoła jest dużo zieleni. Wcześniej wszystko miało kolor taki sam jak droga, po której jedziesz — wyjaśnił. — Dopiero zaczynamy zbierać się po klęsce głodu, i szczerze mówiąc, jesteśmy kompletnie uzależnieni od żywności z darów i pieniędzy wysyłanych nam przez rodziny.
— Macie jakieś źródło wody, poza deszczem? — spytałem.
— Mamy odwiert. Oczywiście zrobiony przez NGO. Trzeba było wiercić na głębokość 150m, żeby dotrzeć do wody. Turbina wiatrowa, którą tam widzisz — wskazał na nieruchomy wiatrak — pompuje ją na powierzchnię. Teraz mechanizm jest zepsuty. Aby go naprawić ktoś musi wyciągnąć i rozebrać 150m prętów, wymienić tłok i złożyć wszystko z powrotem. Cały dzień pracy dla kilku silnych mężczyzn.
— Próbujecie oszczędzać wodę? Na przykład w szklarni? — drążyłem dalej.
— Mamy trzy szklarnie. Program pilotażowy, z zagranicy. Nauczyli nas jak uprawiać tam pomidory, ale dotychczas byliśmy pasterzami. Ja wiem jak zarżnąć i upiec owcę albo kozę, doskonale wiem co zrobić z mleka, ale dopiero w zeszłym roku dowiedziałem się co zrobić z pomidorem. Musimy nauczyć się całkiem nowego sposobu życia.
— Co zatem stało się z bydłem?
— Większość straciliśmy. Byłem dumnym właścicielem stada osiemdziesięciu kóz. Teraz mam siedem. To za mało by wyżywić rodzinę, że nie wspomnę o biznesie. Ale są tu ludzie, którzy mieli ponad setkę krów i stracili wszystkie.

Usłyszałem też od niego ostrzeżenie przed dzikimi zwierzętami, szczególnie lwami, i radę by nie biwakować nad rzeką, którą niedługo napotkam. Po szybkim obiedzie opuściłem wioskę i znalazłem się na wielkiej przestrzeni ubitego piasku. Droga była tam chyba najmniej uczęszczanym szlakiem, bo dookoła roiło się od spontanicznie poprowadzonych śladów. Spodobało mi się to żeglowanie po piasku, wreszcie po czymś płaskim. Zabawa jednak skończyła się na moście nad niosącą błoto rzeką. Za nią ponownie pojawiły się kamienie. Ciemności zmusiły mnie do biwakowania kilka kilometrów dalej. Dzikich zwierząt nie było, za wyjątkiem ogromnej ilości pełzających robaków. Liczba owadów w Kenii jest niewiarygodna. Każdej nocy jakieś robactwo kopało mi pod namiotem, podczas gdy inne przeprowadzało dokładną inspekcję bagażu, a komary jak zwykle próbowały szczęścia.

Rankiem dotarłem do Laisamis, jednej z ostatnich osad przed początkiem asfaltowej drogi, i wkroczyłem do Sun View Hotel w poszukiwaniu śniadania. Właścicielka i jej siostra ciepło mnie powitały. Znowu zauważyłem, że od czasu przekroczenia granicy ludzie zaczęli mówić po angielsku i stali się dużo bardziej przyjaźni.

Siostra, na co dzień mieszkająca w Mombasie, przyjechała z wizytą do rodziny wraz ze swoimi dziećmi. Zawołała najstarszego syna, któremu było Michael. Po krótkiej rozmowie zaprosił mnie na piknik, a jego matka zaoferowała nocleg.

Wahałem się, bo chciałem jak najszybciej zostawić za sobą paskudną drogę. Ostrzeżono mnie o bandytach grasujących na początku asfaltu, ale usłyszałem też, że w ostatnich tygodniach panował tam spokój.

Piknik, z okazji wygranej w lokalnym turnieju piłki nożnej, był świetną okazją do poznania lokalnej młodzieży. Mzungu był oczywiście główną atrakcją, szczególnie dla dzieci, ale Michael regularnie udzielał im reprymendy i nakazywał by dały mi odetchnąć. Wkrótce rozpoczął się kolejny mecz, który dobiegł końca tuż przed ogromną ulewą. Muszę przyznać, że chłopaki zrobiły na mnie wrażenie swoim poświęceniem dla sportu: w maleńkim miasteczku mieli lokalną ligę złożoną z kilku drużyn i regularnie rozgrywali pełnowymiarowe mecze.

Lokalna liga z Laisamis

Lokalna liga z Laisamis

Gorąca dyskusja w przerwie

Gorąca dyskusja w przerwie

Prawie się udało

Prawie się udało

Wracając w deszczu totalnie przemokłem. Głównie za sprawą opon, które zupełnie wymiękły. Cała okolica ozdobiona była niewinnie wyglądającą rośliną, uzbrojoną w małe, ostre i twarde kolce. Nie przejęły się one warstwą zabezpieczającą w oponach i z łatwością ją przebijały. Tego wieczora nalepić miałem sześć łatek, by o poranku odkryć, że przednie koło znowu jest kapciem.

Rodzina Michaela przyjęła mnie gorącą herbatą z mlekiem i naszykowała gorącej wody do mycia. Odwdzięczyłem się, stawiając kolację dla nas obojga, po czym podążyliśmy na lokalną imprezę. Szybko jednak powiedziałem dobranoc i udałem się doprowadzić rower do porządku.

Rano Michael ruszył na poszukiwania samochodu, który miał mnie zabrać do Isiolo. Wieczorem bowiem, przy kolacji, dowiedzieliśmy się, że trzy dni wcześniej bandyci pojawili się ponownie i próbowali zatrzymać samochód. Do uciekającego pojazdu strzelali, na szczęście nie trafiając pasażerów. Jazda rowerem byłaby zwykłą głupotą.

Tak więc po około 18 tysiącach kilometrów musiałem poddać się i zapakować rower na samochód. Mimo że była to właściwa decyzja, żałowałem jej, bo nie będę mógł już powiedzieć, że cały dystans lądem przejechałem na rowerze. Pozostałe do Isiolo 140km przebyłem autem terenowym należącym do organizacji pozarządowej, które właśnie tam zmierzało i było prowadzone przez jednego z krewnych Michaela.

Komentarze:

Vito
Vito
11 lat, 11 miesięcy temu
O jak dobrze, że Kenia sympatyczna!:) A te 140km mieści się w granicach błędu statystycznego;)
mama
mama
11 lat, 11 miesięcy temu
Rozgrzeszamy Cię! Te 140 km to rekompensata za najgorsze odcinki bez asfaltu! Byle dalej było bezpiecznie!!!
marta i waldek
marta i waldek
11 lat, 11 miesięcy temu
Dobrze że zebrzaca etiopia za tobą! Zrobisz dodatkowe koleczko że 140km i rachunek będzie się zgadzał:)
hdk
hdk
11 lat, 11 miesięcy temu
już nie przesadzaj z tymi 140. km. nadrób to jakąś okrężną drogą w bezpieczniejszej okolicy i będziesz kwita sam ze sobą ;-).

kibice czekają na kolejne wieści !

Kasia C
Kasia C
11 lat, 11 miesięcy temu
Jesteś harcorem :) masz już całkiem spory fanclub w warszawie :)
Wilk
Wilk
11 lat, 10 miesięcy temu
Teraz nawet w Polsce już pobierają odciski palców nie tylko od przestępców ;))
Ostatnio wyrabiałem nowy paszport i jest to niestety obowiązkowa procedura.