Spotkanie z dziczyzną

Lip 4, 2012 (dzień 413) Uganda

O ile Ugandyjczycy są jednymi z najmilszych i najuczciwszych ludzi jakich spotkałem w Afryce, to obecność białych turystów przynosi ze sobą niemiły element. Żebraków. Zazwyczaj są to młodzi ludzie i oczywistym wydaje się, że jakiś idiota rozpuścił ich, dając w zamian za nic pieniądze lub inne dobra materialne.

Tutaj przynajmniej większość ludzi rozumie angielski. Zazwyczaj żebraków przeganiam, wysyłając dzieciaki do rodziców, by to ich poprosiły o pieniądze. Do starszych odzywam się w kilku krótkich słowach: „Chcesz pieniędzy? Weź się do roboty!” Niestety, ta rada zazwyczaj spotyka się ze śmiechem i całkowitym niezrozumieniem. Po co pracować, skoro ktoś może mi po prostu dać? To jedna z najsmutniejszych rzeczy jakich doświadczyłem na tym kontynencie. Nieważne jak dobrą wolą się kierują, przybysze z Zachodu często źle rozumieją pojęcia pomocy i hojności, a swoje zasoby trwonią w sposób wręcz niszczący kreatywność i przedsiębiorczość Afrykanów. To długi temat i ten blog nie jest na pewno miejscem by go roztrząsać w szczegółach, ale przykre efekty są w Afryce widoczne zbyt często i nader wyraziście.

Ciężka praca rolnika

Ciężka praca rolnika

Poza tym zachodnia Uganda jest bardzo ciekawa. Granicząc z jednym z najbardziej niestabilnych państw świata i obejmując największe parki narodowe, jak również ważne kopalnie kobaltu i miedzi, nie może być nudna.

Po raz pierwszy brak prądu był całkowity. Poza kilkoma budynkami wyposażonymi w zapasowe agregaty, Fort Portal pozostało ciemne przez całą noc. Energia pojawiła się w porze porannej na jedną tylko godzinę, nie dając szans na naładowanie baterii. W końcu poczuliśmy, że jesteśmy głęboko w Afryce.

Na afrykańskiej drodze trzeba być ostrożnym

Na afrykańskiej drodze trzeba być ostrożnym

Góry Ruwenzori słyną z tego, że spowija je wieczna mgła. Ich obecność po naszej prawej stronie potwierdzona została przez kilka krótkich momentów gdy zamajaczyły w mlecznej zasłonie ich potężne, górujące nad otoczeniem sylwetki.

Ruwenzori zawsze we mgle

Ruwenzori zawsze we mgle

Gdy podążaliśmy niespodziewanie dobrą i zatłoczoną drogą, gęstość wiosek znacznie spadła i w końcu mogliśmy ponownie biwakować na ogromnym pastwisku. Wyposażeni w najpopularniejszy i najtańszy owoc Ugandy – banany – kosztowaliśmy ich zarówno smażonych na ghee z brązowym cukrem, jak i pieczonych w ognisku. Oba warianty smakowały wyśmienicie.

Czemu się pan przygląda?

Czemu się pan przygląda?

Naszym celem był Park Narodowy Królowej Elżbiety. Znany z możliwości przejechania go rowerem, był naszym marzeniem od dawna. Doświadczywszy tak niewiele kontaktu z dziczyzną, postanowiliśmy go porządnie spenetrować. Trochę brawurowo, jak przypuszczam.

W parku narodowym

W parku narodowym

Do parku wjechaliśmy późnym popołudniem i skręciliśmy w boczną, gruntową drogę do Ishashy. Potężna sawanna, z nielicznie wałęsającymi się gazelami, wyglądała zachęcająco. Łamiąc wszelkie reguły i zalecenia, opuściliśmy oficjalną drogę i podążyliśmy słoniowymi ścieżkami daleko za jakieś krzaki. Przy wyborze miejsca pod namioty usunęliśmy się trochę ze szlaków uczęszczanych przez te olbrzymy i wybraliśmy widoczny fragment otwartej przestrzeni. Robiąc to, kierowaliśmy się nadzieją, że zostaniemy w porę dostrzeżeni i unikniemy przypadkowego rozdeptania.

Wszystko wyglądało dobrze nim zapadła ciemność. Pierwszy głos wydał słoń, wychodzący na żer. Dobiegał on z daleka i wzięliśmy go za dobry znak. Niebawem jednak odgłosy tych ogromnych zwierząt dobiegły nas z bliższej odległości, a w końcu usłyszeliśmy je i z przeciwnej strony obozu.

Nie skończyliśmy jeszcze kolacji gdy dołączyło się inne stworzenie. Ciągle nie wiemy co to było, ale domyślamy się, że hiena. Nie brzmiało to jeszcze zbyt strasznie, ale użyliśmy silnej latarki by rozejrzeć się po okolicy. Niczego nie dostrzegliśmy.

Szybko pojawił się kolejny odgłos. Z początku wzięliśmy go za silnik spóźnionego samochodu, ale nie zbliżał się i trwał w miejscu. Wtedy nas oświeciło. Żaby. Szukając dobrego miejsca na biwak, rozbiliśmy się w najbardziej samobójczej okolicy jeśli chodzi o spotykanie dziczyzny w nocy: przy wodopoju.

Usłyszeliśmy to niebawem i bardzo głośno. Pomruk czegoś, co przypominało kota, ale na pewno było wielokrotnie większe niż domowy zwierzak. Wtedy zdaliśmy sobie sprawę, że żarty się skończyły i chyba popełniliśmy spore głupstwo obozując w tym miejscu. Porzucając pomysł rozpalenia ogniska, wpełzliśmy do namiotów.

Wtedy otwarły się bramy piekła. Lwica przypadkowo skrzyżowała swą drogę ze słoniem. Kakofonia dźwięków wydawanych przez obie strony mogłaby obudzić trupa. Jednakże ja, za sprawą ataku alergii, którego doznałem wcześniej tego dnia, leżałem w namiocie dość oszołomiony i szybko zapadłem w sen, budząc się tylko na najdonośniejsze odgłosy naszego otoczenia. Gdy wypełźliśmy z rana, niespodziewanie każdy w jednym kawałku, Michał opowiedział mi o innych rzeczach: ziemi drżącej od kroków przechodzących słoni i stworzeniu węszącym wokoło namiotów.

Powoli jechaliśmy na południe. Po nocnych spotkaniach byłem bardzo chętny by w końcu zobaczyć słonie, ale bez szans. Michał miał więcej szczęścia i podążając jakiś kilometr za mną spotkał parę tych wielkich stworzeń. Przez większość dnia posuwaliśmy się drogą w palącym słońcu, wśród chmar białych motyli, z rzadka napotykając na małpy i mniejsze gady.

Dobre maskowanie

Dobre maskowanie

Śniadanie w wiosce nad jeziorem składało się z pokarmów paszowych i nie zadowoliło nas. Było już dawno po porze obiadowej gdy zdecydowaliśmy się opuścić drogę i zagotować trochę ryżu. Skończyliśmy posiłek i zbieraliśmy się do powrotu na szlak, gdy strażnik zatrzymał swój samochód nieopodal. Zalecił nam opuszczenie parku najszybciej jak się da i ostrzegł przed ciemnością, która miała przynieść nam śmiertelne niebezpieczeństwo. Oczywiście nie śmieliśmy wspomnieć w jakich okolicznościach spędziliśmy poprzednią noc.

Słońce chyliło się ku zachodowi gdy drogę przed nami przekroczył samotny słoń. Patrzyliśmy jak znikał w odległym lesie i bezowocnie czekaliśmy aż nadejdą kolejne. Czas uciekał, więc w końcu ruszyliśmy przed siebie.

Następne dwa dostrzegłem z daleka. Powoli pokonywały drogę w poprzek. Potem kolejny i kolejny... Poruszały się nad wyraz wolno, ale cierpliwie zaczekaliśmy aż znikną w krzakach nim zbliżyliśmy się do tego miejsca.

Było już dość ciemno, ale zdołałem wypatrzeć wielkie cielsko poruszające się wzdłuż naszego szlaku w tym samym kierunku. Potem ujrzeliśmy kolejne: pięć słoni idących rzędem. Postanowiliśmy nie wyprzedzać ich i zatrzymać się, ale gdy tylko nasze stopy dotknęły ziemi, kolumna poszła w rozsypkę.

Dwa słonie zawróciły. Nie widzieliśmy dokładnie i nie chcieliśmy się upewniać, ale kolejne dwa chyba skręciły w naszą stronę. Nie tracąc ani chwili, ruszyliśmy z kopyta. W takich chwilach ciężki rower zmienia się w piórko i może łatwo pędzić z zawrotną prędkością. Po prostu zwialiśmy.

Wieś Kihiihi nie zrobiła na nas wrażenia, ale była początkiem jednej z najbardziej wyczerpujących i trudnych dróg. Wyruszywszy w południe, zdołaliśmy pokonać zaledwie 26km wyboistego podjazdu w żarze lejącym się z nieba, zanim spytaliśmy o możliwość rozbicia namiotów przy katolickim kościele w Kanungu, pięknie ulokowanym na szczycie pagóra. Była tam też parafialna szkoła, co zaowocowało tłumem ciekawskich dzieciaków kłębiącym się wokoło namiotów. Na szczęście pomocni księża odganiali stado, a jak doniósł mi Michał, zostaliśmy nawet wspomniani podczas porannej mszy. Ja cieszyłem ucho pieśniami dobiegającymi z kościoła – dużo żywszym podejściem do religii niż możemy doświadczyć w domu.

Otoczenie coraz dziksze

Otoczenie coraz dziksze

Jeśli ktoś zapyta mnie o najtrudniejszy odcinek jaki przejechałem, to kolejny dzień zakwalifikuje się wysoko, jeśli nie na szczycie listy. Cały dzień ciężkiej roboty, około 1500m podjazdu po koszmarnie wyboistej gruntowej drodze. Ociekaliśmy potem, kompletnie wyczerpani i przeraźliwie głodni, gdy w końcu dotarliśmy do ładnego miejsca w lesie i poddaliśmy się po przejechaniu całych 25km. Zaskoczeni drogą i małą liczbą wiosek, nie zaopatrzyliśmy się w prowiant i naszą kolację stanowiły jedynie błyskawiczne zupki. Na szczęście miejsce było odosobnione i nikt nie niepokoił nas do późnego ranka gdy miejsce przy drodze zajęły kobiety próbujące sprzedać ziemniaki. Afrykanki, szczególnie na wsi, nie występują bez towarzystwa ciekawskich i płaczliwych dzieci. Mimo że Michał czuł się dość niezdrowo, towarzystwo i brak jedzenia zmusiły nas do zebrania majdanu i ruszenia w drogę.

Wysiłek nagrodzony świetnymi widokami

Wysiłek nagrodzony świetnymi widokami

Biwak jak w Europie

Biwak jak w Europie

Podjazdy szybko się skończyły i oddały pola niełatwym zjazdom po pyle i żwirze. Po raz kolejny z radością powitaliśmy asfalt, nawet mimo że był obstawiony przez żebraków w liczbie znacznie przekraczającej średnią krajową.

Chłodno i kolorowo

Chłodno i kolorowo

Krótka wizyta w klinice w Kabale potwierdziła dwie rzeczy. Po pierwsze że Michał nie miał malarii, a po drugie że w tej okolicy nie chcielibyśmy szukać pomocy lekarza. Na szczęście ugandyjska policja była dobra jak zawsze. Bez problemu uzyskaliśmy pozwolenie na biwakowanie na ich terenie, a wracając z finału Euro 2012 zorientowaliśmy się, że uzbrojony strażnik został oddelegowany do pilnowania naszego dobytku. Ponownie nie mogliśmy się nadziwić czemu tylu ludzi narzeka ogólnie na afrykańską policję. Może w innych krajach wygląda to różnie, ale w Ugandzie ci panowie są po prostu wspaniali.

Komentarze:

wojtek
wojtek
11 lat, 9 miesięcy temu
Michały spanie w Parku Narodowym przy wodopoju to naprawdę przesada. Jak zawsze mocno trzymam kciuki, czekam na kolejne relacje - powodzenia
mama
mama
11 lat, 9 miesięcy temu
Szaleńcy! Może pomyślcie troche przed rozbiciem namiotów? Chętnie Cię powitam w jednym kawałku!!! Poza tym nie wolno karmić dzikich zwierząt więc nie wchodźcie im w drogę!!!
Marta i Waldek
Marta i Waldek
11 lat, 9 miesięcy temu
Dobrze, że czasami ma się więcej szczęścia niż rozumu :)