Gdy przekroczyłem granicę, nastąpiła nagła zmiana. W miejsce dziurawej i zatłoczonej jezdni miałem do dyspozycji wygodną i płaską ścieżkę rowerową wiodącą wzdłuż wybrzeża. Przecinając kilka plażowych kurortów, doprowadziła mnie do Kłajpedy akurat o zachodzie słońca.
Dotarłszy do bankomatu, mając w końcu lity do wydania, byłem gotów przeznaczyć je na jakiś kemping, ale w mieście nie było takowego. Skierowałem się zatem w stronę najbliższej zieleni – lasu, który zwą tam parkiem miejskim. Wyglądał dobrze, za wyjątkiem kup śmieci znaczących gdzieniegdzie miejsca niedawnych popijaw. Szukając ustronnego miejsca pod namiot dotarłem do bocznic kolejowych. Jako że przekraczanie torów z obładowanym rowerem nie należy do prostych, zostawiłem pojazd i udałem się na zwiad piechotą. Wkrótce dostrzegłem mężczyznę podążającego wzdłuż torów w moim kierunku. Gdy zbliżył się na tyle bym dostrzegł jego twarz, jakoś od razu byłem pewny, że nie może to być zły człowiek. Szybko i szczerze wyjaśniłem co zamierzam zrobić. Valdas — imię miałem poznać niebawem — był conieco zdziwiony, gdyż nie byłem pierwszym przyjezdnym pytającym go tego dnia o tą samą rzecz. Zaczął wyjaśniać dokąd powinienem się udać, rysując przy tym mapę na piasku. Gdy tak gadaliśmy a rysunki powiększały się, następny rowerzysta zajechał w to samo miejsce w środku lasu i... spytał po angielsku o drogę.
To był Agris, łotewski uczeń angielskiego w tutejszej letniej szkole. Nasze międzynarodowe spotkanie szybko przeniosło się do ogrodu Valdasa, gdzie on rozpalił ognisko i poczęstował nas herbatą z domowych ziół, a ja rozbiłem namiot. Jego mama była zaskoczona imprezą zastaną w ogrodzie po powrocie do domu, ale z uśmiechem pozdrowiła nas po angielsku i rosyjsku.
Jeśli chodzi o Valdasa, to intuicja nie zwiodła mnie. Okazał się nie tylko dobrym i gościnnym człowiekiem, ale i z ciekawymi zainteresowaniami i dobrym gustem muzycznym. Gdy wszedłem rano do jego pokoju, usłyszałem stare i znane dźwięki. Grało "lp5" Autechre.
Przy wyśmienitym śniadaniu (pierwsze jajka od kiedy pożegnałem rodziców w Norwegii) i kawie sporo rozmawialiśmy, także z mamą Valdasa, która wydaje wielojęzyczny magazyn o gospodarce morskiej i również sporo podróżuje. Niedługo pojawił się Agris i po długich pożegnaniach czas było ruszać.
Po raz pierwszy miałem z kim jechać. Wraz z Agrisem popłynęliśmy promem i przejechaliśmy całą długość Mierzei Kurońskiej aż po rosyjską granicę. Wydmy i senne wioski znaczą ten wąski skrawek lądu oddzielający od siebie dwa akweny, a wygodna ścieżka rowerowa wiedzie aż do samej Nidy. Wspólna jazda była przyjemna, ale moją prędkość ograniczał bagaż. Z wiatrem w twarz, grubo po zachodzie słońca, musieliśmy się pożegnać. Agris popędził by złapać ostatni prom, a ja zaszyłem się na pobliskiej wydmie.
Rowerowa infrastruktura kończy się w Kłajpedzie. Zwiedziony przez GPS, wjechałem na piaszczystą drogę prowadzącą wzdłuż jakiegoś kanału. Przez większość dystansu była przejezdna, czasem jednak piach okazywał się za głęboki i musiałem pchać rower. W jednym z takich momentów natrafiłem na ładne miejsce z dostępem do wody. Żeby zrelaksować się odrobinę, wyjąłem wędkę. W drugim rzucie poczułem potężne pobicie i pulsujący ciężar na drugim końcu linki. Nie było jednak wiele walki. Szybko na brzegu pojawił się piękny okoń. Mając 32cm i zapewne ponad pół kilo, był największym jakiego dotychczas złowiłem. Gdyby nie to, że przed chwilą zjadłem posiłek, zapewne skończyłby na patelni. Zamiast tego, wypuściłem rybę i poczułem się dobrze. Okonie rosną wolno i ten musiał mieć przynajmniej z 15 lat. Zbyt wiele by zostać po prostu zjedzonym.
Może z tego powodu ja sam zostałem oszczędzony chwilę później, gdy samochód najpierw mnie wyprzedził, a będąc na wysokości mojego przedniego koła — skręcił w prawo? Jakoś przewidziałem kłopoty i zwolniłem na tyle, by o milimetry uniknąć zderzenia. Wiązanka najgorszych polskich słów poleciała w stronę kierowcy, ale idiotka była chyba równie głucha co ślepa.
Litewska wieś nie wygląda zbyt interesująco. Przynajmniej nie na tyle, by skłonić mnie do fotografowania. Tak naprawdę nie wygląda źle, ale albo za bardzo przypomina to co znam z Polski, albo znużył mnie już płaski krajobraz. Po zachodzie słońca wjechałem w deltę Niemna, którego jednak nie dojrzałem, bo komary były zbyt gęste.
Mimo że rzekę ujrzałem następnego dnia, niewiele było z tego powodu radości. Jej brzegi bujnie porasta trzcina i inne zielska, a docierając tam po raz pierwszy zostałem zatrzymany przez strażnika granicznego i poinformowany, że do wałęsania się poza drogą potrzebuję specjalnej przepustki. Ciekawe. Granica w istocie jest bacznie pilnowana i obsadzona wieżami obserwacyjnymi. Najwyraźniej strefa Schengen musi być szczelna. Tak czy inaczej, nie było dobrego dostępu do wody, więc odpuściłem sobie dyskusje z żołnierzami. Zatrzymajcie sobie to trzcinowisko dla siebie.
Dzień upłynął na wyścigach z ciemnymi chmurami — czy zdążę znaleźć schronienie czy też nie. Najlepsze są przystanki autobusowe, ale mogę polecić też klony, a przede wszystkim — lipy. Wytrzymują całkiem długie ulewy, nim zaczną przeciekać.
Podczas jednego z suchych momentów napotkałem trójkę cyklistów jadących w przeciwną stronę. Flaga mówiła wyraźnie: Polska! Razem z psem w przyczepce, jechali do Tallinna. Gonieni krótkim urlopem najwyraźniej nie mieli czasu na długie rozmowy, a ja znowu poczułem się szczęśliwy, nie mając ustalonej daty powrotu.
Jakby nie dość było spotkań, w miasteczku Viešvilė pomachali do mnie z pomostu dwaj chłopcy. Było to akurat dobre miejsce na postój, szybko zostałem więc zaproszony do wspólnego wędkowania. Po litewsku, ale już rozpoznaję słowo "wędkować" w tym języku. Poza tym nasza konwersacja ograniczała się do machania rękami i rysowania na piasku wizerunków ryb, by ustalić nasze ostatnie rezultaty połowów.
Po krótkim czasie spędzonym na zabawie, pojawił się lokalny poliglota. Jego angielski był zdumiewająco płynny i poprawny, jak na szesnastolatka, który języka uczył się wyłącznie w litewskiej szkole. Poza tym całkiem nieźle posługiwał się polskim i dość dobrze znał nasz kraj. Byłem pod wrażeniem, ale najlepsze czekało mnie w pobliskim sklepie.
Gdy zobaczyłem sprzedawczynię, koło sześćdziesiątki, uznałem że nie ma sensu wyjaśnianie czegokolwiek po angielsku. Mówiąc o co mi chodzi po polsku — w zasadzie tylko by nie milczeć i nie wyglądać jak głupek — wskazałem na półkę z napojami i wtargnąłem za ladę, by samemu wziąć co trzeba. Nagle, mała dziewczynka, prawdopodobnie wnuczka ekspedientki, zatrzymała mnie krótkim pytaniem: "Do you speak English?" Uśmiechnąłem się i wyjaśniłem, że poszukuję napoju z cukrem i bez sztucznych słodzików. Moje życzenie nie tylko zostało zrozumiane, ale ta sześcio- czy może siedmiolatka zaczęła ściągać z półki butelki i czytać etykietki. Byłem w szoku. Właściwa butelka szybko stanęła przede mną, wraz z zamówioną też czekoladą, po czym usłyszałem końcową cenę po angielsku. Podając pieniądze, podziękowałem młodej damie za pomoc i pochwaliłem jej angielski. Nie wiem czy babcia zrozumiała, ale wręcz pęczniała z dumy.
W istocie, jeszcze dziwniejsze spotkanie nastąpiło kolejnego dnia. Z powodu deszczu wyruszyłem bardzo późno, z planem zatrzymania się przed Kownem tak, by następnego ranka wjechać do miasta.
W miejscowości Vilkija, małym miasteczku na brzegu Niemna, natrafiłem na przeprawę promową. Już po godzinach; prom stał zamknięty przy brzegu, na parkingu francuski kamper czekał na kolejny dzień, a przy stołach grupa tubylców popijała piwo. Kończyli już imprezę i rozchodzili się, ale ostatni dwaj podeszli gdy rozbijałem namiot w pobliskim parku. Szczątkowym angielskim zniechęcili mnie do tego. "Bandyci, rower stracisz" — wyjaśnili — "Chodź do mojego domu". Mieli na oko 20 i 15 lat, byli już nieźle wstawieni, ale wyglądali bardzo przyjaźnie, więc podążyłem za nimi. Młodszy w ogóle nie mówił po angielsku, a starszy do nauki przykładał się chyba równie sumiennie, co ja do lekcji niemieckiego: zdanie, które opanował najlepiej, to "nie rozumiem".
Dotarliśmy do jakiegoś domu w miasteczku. Chłopaki poprosili mnie, bym zaczekał moment, po czym weszli. Wkrótce usłyszałem krzyki i zobaczyłem, że wylatują z chaty gonieni przez jakąś babcię, która w długim i energicznym monologu po litewsku najpewniej skrytykowała ich pijany stan i pomysł goszczenia turysty.
"Litwini – wariaci. Chodź do mojego domu." — powiedział starszy. Musiałem wyglądać na zaskoczonego, bo szybko wyjaśnił: "Ten dom – mojej dziewczyny". Genialnie!
Poszedłem za nimi, gotów zawrócić do parku, jeśli znowu zdarzyła by się podobna sytuacja. Koniec końców, dotarliśmy do jakiegoś domu z ogrodem, a chłopcy wskazali mi miejsce pod namiot. Pełen wątpliwości, zaczekałem aż otworzą drzwi kluczem, potwierdzając tym, że to właściwy dom. Gdy tylko się zainstalowałem, zostałem zaproszony na górę. Pierwszy raz w życiu brałem prysznic w kabinie wyposażonej w radio, po czym, odświeżony, zostałem ugoszczony prostym posiłkiem pijaka: parówkami, ziemniakami i sałatką. Potem gospodarze życzyli mi dobrej nocy i padli spać. Nie chcąc spotykać ich na kacu, wyruszyłem wcześnie rano.
Podążając wzdłuż rzeki, dotarłem do Kowna. Miasto jest wspaniale usytuowane nad trzema rzekami, ale też mocno zaniedbane. Ulice są w złym stanie, a wiele budynków popadło w ruinę. Z drugiej strony, starówka, choć niewielka, jest pięknie odrestaurowana. Szybko wyjechałem, po małym posiłku na rynku. Znowu omijając burze, skierowałem się na południe.
Niedługo potem złapałem pierwszego "kapcia". Mały kawałek stalowego drutu przebił w końcu warstwę ochronną, której nie dały rady liczne kawałki szkła. Po przejechaniu 5000km bez przebicia (opony nie były nowe gdy wyruszałem), czuję się zobligowany do umieszczenia tu małej reklamy. Używam Schwalbe Marathon Supreme i jeśli planujesz jazdę głównie po asfalcie, te opony są warte każdego grosza ze swej dość wysokiej ceny.
Rolnictwo w południowej Litwie kwitnie, nie zostawiając miejsca na biwakowanie. Po krótkiej drzemce na pastwisku, ruszyłem ku granicy. Ojczyzna czeka, a w niej zaplanowane spotkanie — moi przyjaciele dołączą do mnie, przynajmniej na polski odcinek wyprawy!