Tydzień spędzony w domu Kerema, to chyba najlepsze doświadczenie gościnności podczas tej wyprawy. Kerem zaprosił nie tylko nas, ale jeszcze czworo innych rowerzystów: Sarę i Bryana z USA, oraz dwóch Szwajcarów — Tristana i Nansa. Całkiem możliwe, że było to największe dotychczas spotkanie WarmShowers.
Wykorzystując swój wolny czas, Kerem pokazał nam lokalne specjały, a także relaksował się wraz z nami przy piwie i ogromnym zestawie puzzli, zajmującym największy stół w domu. W weekend poznaliśmy też jego przyjaciół, wspólnie udając się na piknik, podobnie jak robią to tysiące mieszkańców Stambułu, które gęsto okupują kilometry nadmorskich promenad.
W rowerze naprawiłem kilka rzeczy. Siodełko już dawno domagało się wymiany, podobnie jak wkład suportu, który złapał luzy po niezliczonych dniach deszczu i wielu podjazdach. Dystans wydaje się niewielki jak na Deore LX, ale suport pochodził z pudełka używanych części we wrocławskim sklepie, przez co jego wiek i przebieg zawsze były dla mnie tajemnicą. Zamiennik jest, niestety, dużo niższej klasy, i spodziewam się, że nie dotrwa do końca wyprawy. Co gorsza, pojawiły się też ślady zużycia na przedniej piaście, co dla części klasy Deore XT jest słabym rezultatem po 7000km. Prawdopodobnie do uszkodzeń przyczyniły się moje odporne na przebicia opony. Nie zdejmując przedniego koła przez tysiące kilometrów, sprawiłem, że konusy łożysk były obciążone cały czas w jednym miejscu. Aby otworzyć piastę, potrzebowałem niestandardowego rozmiaru klucza — 17mm. Po przeszukaniu wszystkich napotkanych sklepów rowerowych i narzędziowych, znalazłem wysokiej klasy narzędzie za cenę 10EUR, podczas gdy czterorozmiarowy klucz 13-16mm kosztował ułamek tej ceny. Założyłem też nowy licznik, kupiony w bułgarskim LIDLu. Poprzedni, wyposażony w znacznie mniej funkcji, a kosztujący dwukrotnie więcej VDO A4, sprawiał problemy od kiedy wpuścił do środka wodę gdzieś w Polsce. Przestał działać jeden przycisk, więc rozebrałem go i wyczyściłem, tylko po to by po paru dniach zepsuł się drugi. Każdy ranek zaczynałem od kilkuminutowej sesji klikania w ledwo działające przyciski, by wyzerować licznik kilometrów. Po miesiącu miałem już dość i przy kolejnej porannej walce po prostu cisnąłem złomem w ziemię.
Aby uściślić rachunki, zdjąłem dokładną miarę z koła. Okazała się znacznie mniejsza, niż ta dotychczas wprowadzona do licznika. Cofnęło mnie to o 200km. Szkoda, że nie świętowałem osiągnięcia 7000km, bo gdybym to zrobił, mógłbym ten moment uczcić dwukrotnie. Po poprawkach, osiągnąłem ten dystans w dniu, gdy wyjechaliśmy ze Stambułu.
Piszę w liczbie mnogiej, bo nie wyruszyłem sam. Obaj Szwajcarzy jadą w tą samą stronę. Tristan jest w połowie swojej dwumiesięcznej wyprawy rowerowej z Genewy do Teheranu, a Nans właśnie dołączył do niego na dwa tygodnie. Ogromny dystans i ograniczony czas zmuszają ich do pośpiechu i – ostatecznie – użycia autobusu lub pociągu, co oznacza, że nasze drogi niebawem się rozejdą.
W końcu opuściliśmy tłoczne i hałaśliwe, ale nadal piękne miasto Stambuł. Tego samego dnia gdy pożegnaliśmy Morze Marmara, zawitaliśmy na wybrzeżu Morza Czarnego. Boczna droga, polecona przez Kerema, była wyjątkowo pagórkowata i brakowało na niej asfaltu, ale szybko wyprowadziła nas ze zgiełku metropolii. W miarę jazdy na wybrzeże, zmianom ulegała też pogoda. Pojawiły się chmury, by potem zagęścić się i zaowocować pierwszymi kroplami deszczu, którego nie doświadczyłem od północnej Rumunii. Jak się później dowiedzieliśmy, w Stambule tego dnia doszło do lokalnych podtopień, spowodowanych ulewą. Krajobraz też uległ zmianie, dając miejsce zieleni i bujnej roślinności. Pojawiły się świeże, miękkie i słodkie figi, które — po poczęstunku od przyjaznych mieszkańców mijanej wioski — włączyliśmy jako stały element codziennej diety.
Następny dzień okazał się dość nieszczęśliwy. Pędząc ze stromego i krętego zjazdu, natrafiłem na moich towarzyszy obmywających rany na poboczu drogi. Chłopcy jechali za blisko siebie i gdy jeden stracił równowagę na śliskiej drodze, zderzyli się ze sobą. Na szczęście nic poważnego im się nie stało, ale oględziny rowerów nie dały już tak pozytywnego wyniku. Obie torby na kierownicach w jakiś sposób uderzyły w ziemię. Jedna się rozdarła, w drugiej natomiast rozsypał się obiektyw od aparatu. Ręczne składanie nie powiodło się i warsztat fotograficzny Nansa uległ poważnemu uszczupleniu już w drugim dniu wyprawy.
Naprzemienne podjazdy i zjazdy to główny element krajobrazu północnego wybrzeża Turcji, gdzie płaskie fragmenty zdarzają się bardzo rzadko. Droga bez litości przecina ten teren, zmuszając nas do przeskakiwania z jednej doliny do drugiej. Kierowców najwyraźniej zaskakiwał widok rowerzystów. Do tego stopnia, że pewien miły Turek zatrzymał mnie, po czym wręczył nadziewaną paprykę i kiść winogron. Przemoczony od potu, musiałem chyba wyglądać bardzo biednie.
Na stacji benzynowej napompowaliśmy koła. Po kilku kilometrach zacząłem wyczuwać, że tylne koło pracuje nierówno. Okazało się, że na oponie pojawiła się wielka gula. Moja Schwalbe Marathon Supreme, którą tak ceniłem za odporność na przebicia, właśnie się poddała. Przejechawszy niecałe 10.000km, rozpruła się wewnątrz, wzdłuż krawędzi taśmy zabezpieczającej. To dość słaby wynik, jak na produkt mający w nazwie "maraton". Oczekiwałem, że zmienię gumy na końcu asfaltu, gdzieś w Sudanie lub Egipcie. Tymczasem moje zapasowe Marathon Extreme muszą wykazać się ekstremalną żywotnością. W przeciwnym razie trzeba będzie zorganizować opony gdzieś w Afryce, co może być ciekawą przygodą.
Kiedy sprawy sprzętowe osiągnęły jakąś równowagę, czyli skończyły się awarie, mogliśmy już w pełni cieszyć się pofalowanym krajobrazem północnej Turcji. Naprawdę, jeśli ktoś szuka wysiłku fizycznego, polecam tą okolicę. Jadąc tędy, jadaliśmy do pełna trzy razy dziennie, tylko po to, by za parę godzin poczuć głód. Szwajcarscy koledzy okazali się świetnymi kucharzami. A że gotowanie dla trzech to zawsze więcej frajdy niż dla siebie, wcinaliśmy przepyszne i urozmaicone posiłki, za którymi szybko zatęsknię.
Pomimo wielkiego wysiłku, Nansowi i Tristanowi uciekał czas. Zasugerowałem, by jechali swoim tempem i nie czekali na mnie. Pożegnaliśmy się, i szybko zniknęli mi z radaru... tylko po to, by spotkać ich wieczorem, jadących w przeciwną stronę. W rozciągniętych na nadmorskich górach miastach Zonguldak i Kilimli dopadła nas ciemność. Nie było innego wyboru niż hotel na plaży, gdzie ugotowaliśmy ostatni wspólny posiłek i byliśmy świadkami tureckiego wesela świętowanego na podwórzu. Następnego ranka powiedzieliśmy sobie "do widzenia" po raz drugi i chłopcy popędzili do odległego o 130km Safranbolu.
Komentarze:
kaha
Wojtek
mama
pela
Marcin
Wrocławski rowerzysta będący na wygnaniu w Eskisehir (Erasmus)pozdrawia z Turcji. Jeśli zawitasz w rejon tego miasta daj znać:) Mój adres to gloster małpka onet kropczeka pl
johny
Wilk
10tys z tak ciężkim bagażem - to i tak jest bardzo dobry wynik. Generalnie jeśli chcesz przedłużyć życie opony to radziłbym zmieniać co jakieś 3-5tys km tył z przodem, wtedy będą się zużywały bardziej równomiernie, bo obciążenie na tyle jest dużo większe.
A z rozmiarem 26 nie powinno być problemów nawet w Afryce czy na Bliskim Wschodzie, tylko że to już raczej nie będą produkty markowe. Powodzenia na trasie i oby Cie ominęły zawirowania polityczne w Syrii