Być może w piątkowe przedpołudnie byłoby łatwiej przejechać przez Kair. To jedyny moment w tygodniu, gdy potężny ruch uliczny zdaje się być mniej intensywny. Tyle że po blisko miesiącu bez pedałowania nie chciałem już czekać kolejnego dnia i wskoczyłem na siodełko jak tylko udało się zakończyć wszelkie naprawy.
Jazda przez miasto, choć długa i stresująca, była dość prosta. Pomimo tego udało mi się pomylić pasy i nim zorientowałem się w konsekwencjach, wraz z dziesiątkami samochodów zjeżdżałem w głąb długiego i głębokiego tunelu. Tam wszystko stanęło w korku. Bycie uwięzionym pod ziemią, wraz z setkami rur wydechowych wypluwających spaliny, to nie najciekawszy aspekt jazdy rowerem. Szczególnie gdy korek w końcu rusza i powoli wdrapuje się ku powierzchni. Samochody bowiem, podobnie jak cykliści, zużywają więcej energii jadąc pod górę. O ile te pierwsze produkują wtedy więcej spalin, to ci drudzy potrzebują więcej tlenu. Konflikt był nieunikniony, i gdy wydostałem się na wierzch, już kręciło mi się w głowie i miałem lekko zamazany obraz. Ale w końcu mogłem powiedzieć, że powietrze w Kairze jest czyste i świeże!
Zerkając ostatni raz na piramidy i odpędzając naganiaczy, którzy pojawili się znikąd jak komary, pożegnałem to potwornie wielkie miasto. Lub raczej powiedziałem „do zobaczenia”, bo muszę tam jeszcze wrócić po odbiór przedłużenia wizy. Naprawiwszy jeszcze po drodze dziurę w dętce, która zaznaczyła dokładnie 12000km, opuściłem Kair. Tylko po to, by wjechać w Miasto 6 Października, młodszego brata stolicy. Ta sypialnia Kairu jest na tyle wielka, że z zabudowanego terenu wyjechałem dobrze po zachodzie słońca. W końcu rozbiłem namiot gdzieś na piasku koło drogi. I tak miałem robić przez tydzień.
Droga przez największą pustynię świata zaczęła się jazdą po płaskim i raczej pozbawionym wyrazu terenie. Przez większość czasu było to po prostu nudne, a czasem denerwujące, bo silny wiatr obrał akurat idealnie przeciwny kierunek. Pokonując dziennie zaledwie 50km, czułem się jakbym marnował czas. Na szczęście po pięciu dniach wiatr osłabł, a teren zaczął powoli nabierać ciekawszej rzeźby.
Kontaktu z ludźmi prawie nie było. Opuszczając miasto, otrzymałem gratisowe pomarańcze od uśmiechniętych i szczęśliwie wyglądających handlarzy. Uwielbiam te oznaki gościnności, o tyle częstsze tutaj niż w Europie.
O poranku następnego dnia doświadczyłem znacznie dziwniejszego spotkania. Przywykłem już do głupich rozmów z ludźmi, którym wydaje się, że mówią po angielsku. Tym razem było to jednak dość szalone:
Właśnie odpoczywałem na poboczu, nieopodal opuszczonego kiosku, który zbadałem
pod kątem ewentualnego wykorzystania do noclegu, w razie potrzeby.
— Jesteś tutaj? (Are you here?)— spytał mężczyzna z samochodu, który zatrzymał się
nieopodal.
— Hmm... Jestem tutaj — odparłem, niepewny co miało znaczyć pytanie. — I jadę
tam — dodałem, wskazując kierunek.
— Martwe ciała?! — wypalił znienacka mój rozmówca.
— Że co?!
— Czy widziałeś? — spytał, pokazując palcem wzdłuż pobocza.
Wspominałem już chyba, że jedyna rzecz, której nie widziałem wyrzuconej koło
bliskowschodniej drogi, to martwy człowiek. Czyżby nadszedł moment, kiedy moja
kolekcja miała zostać uzupełniona?
— Przepraszam, nie rozumiem — próbowałem dociec o co chodzi. — Co masz na
myśli?
— Nasz krewny tu umarł. Szukamy. Czy widziałeś miejsca na martwe ciała? —
kontynuował.
— Może chodzi panu o cmentarz? — spytałem w nadziei, że znalazłem rozwiązanie.
— Niestety, nie widziałem żadnego.
— OK, dziękuję! — odparł, odjeżdżając.
Po ostatnich kilku tygodniach mam wrażenie, że Egipt to kraj wyjątkowo obfitujący w szaleńców. A może to szok kulturowy w końcu mnie dopadł? Na pewno wyjazd w pustynię zrobi mi dobrze.
Poza tym kontakty z ludźmi były raczej pozytywne. Zatrzymanie się koło drogi i położenie roweru w dziwnej pozycji zazwyczaj skłaniało kogoś do zahamowania i spytania czy nie potrzebuję pomocy. Z drugiej strony, dwukrotnie zatrzymali mnie egipscy autostopowicze proszący o wodę. Wyglądało to absurdalnie, bo jak ktoś mógł zapędzić się na pustynię nie tylko bez wody, ale nawet bez plastikowej butelki by ją nabrać? Na szczęście w obu przypadkach miałem zapasową i mogłem podzielić się piciem.
Gdy mowa o wodzie, to nie było problemem jej znalezienie. Wzdłuż 350km trasy znajdowały się dwie restauracje i kilka punktów pogotowia ratunkowego, wyposażonych w potężne zbiorniki. Woda była standardową egipską kranówą — o metalicznym smaku i chlorowym zapachu, ale nadal była wodą.
Noce były zimne. Mój śpiwór, na temperatury od 4°C, zdecydowanie nie wystarczał i nie raz budziłem się bez czucia w palcach u stóp. Z drugiej strony, czyste niebo dawało wspaniały widok na gwiazdy i było to jednym z powodów, dla których zaprzestałem rozbijania namiotu. Z Orionem i Bykiem dominującymi na niebie po zachodzie, mogłem dostrzec też Mgławicę Andromedy, Gromadę Podwójną i w porannych godzinach — Praesepe w Raku. Było też sporo meteorów, które okraszały ten piękny wgląd w kosmos.
Jako że zbliżam się do Zwrotnika Raka, zacząłem wypatrywać nieznanych mi konstelacji z południowego nieba. Na razie rezultaty nie są imponujące, ale dostrzegłem już Feniksa i kilka mniejszych gwiazdozbiorów.
Wszystkie moje obserwacje astronomiczne są wspomagane interaktywną mapą nieba Stellarium, którą bardzo polecam. To oczywiście wolne i darmowe oprogramowanie.
Po siedmiu dniach dotarłem do Bahariyi, pierwszej spośród oaz, wyposażonej w gorące źródło. Jak zauważyłem, woda jest tam przechwytywana i czasem kierowana gdzie indziej, ale zazwyczaj zardzewiała rura wylewa ciepłą wodę do obskurnego, prostokątnego zbiornika z betonu. Miejsce nie ma za grosz uroku, ale kąpiel nadal jest relaksująca.
Komentarze:
iwo
A o co chodzi z tym powrotem do Kairu?
Trzymaj się!
Michał
mama
Stevie
Good to see you on your feet again.Really enjoy reading your blog.
This part was funny: ''After the last weeks I began to think that Egypt was a country exceptionally rich in lunatics.''
Ha ha.......
Stevie
Arkosław
Karolus
Tomek Krajcarski
Pozdrawiam z mroźnego Wrocławia