Strefa wolna od turystów

Paź 29, 2011 (dzień 164) Syria

Şanlıurfa to miłe miasto. Tak miłe, że niemal żałowałem, opuszczając je po zaledwie dwóch dniach, ale granica była tak blisko. Niecierpliwie czekałem, by ujrzeć, co kryje się po jej drugiej stronie. Po kolejnej herbatce, kebabie i spacerze przez bazar, byłem gotów na krótką popołudniową jazdę do nadgranicznego miasteczka Akçakale. Tam rozbiłem namiot na ogromnym, pustym polu, by rano pojawić się na granicy tuż przed jej otwarciem.

Ostatni przystanek na herbatę w Turcji

Ostatni przystanek na herbatę w Turcji

Podczas całej wyprawy przez Turcję, przy niemal każdej rozmowie, zadawano mi pytanie o kolejny cel podróży. Odpowiedź „Syria” zawsze spotykała się z reakcjami w stylu „Zwariowałeś? Tam jest wojna!” lub zwykłym „zastrzelą cię”. Rzadko mówiono mi to po angielsku, a częściej za pomocą języka ciała. Zazwyczaj jakaś bardziej ekspresywna osoba w grupie grała rolę zarówno strzelca, jak i ofiary jego kuli, a pozostali tylko kiwali głowami, na których rysowały się poważne miny. Zdaję sobie sprawę, że większość ludzi ogląda za dużo telewizji, ale ten ciągły pesymizm, z którym obcowałem przez ostatnie sześć tygodni, zasiał we mnie ziarno niepokoju co tak naprawdę zobaczę po drugiej stronie.

Przed granicą natknąłem się na grupę tureckich taksówkarzy. Ich samochody stały już zaparkowane w kolejce przed bramą. Radośnie mnie powitali i chętnie żartowali, głównie na temat moich szans uniknięcia kuli podczas jazdy rowerem. Gdy bramę otwarto, żarty się skończyły, a zaczęła się walka. Nieważne, że była już jakaś kolejka. Następna bitwa rozgorzała o porządek, jaki zapanuje po drugiej stronie bramy. Policjanci wyglądali na przyzwyczajonych do radzenia sobie z tymi szaleńcami i wpuścili jedynie kilka aut, unikając niekontrolowanego konfliktu na swoim terenie. Dla mnie tureckie formalności polegały na ostemplowaniu paszportu i usłyszeniu „Güle güle”. Przekroczywszy pas ziemi niczyjej, stanąłem przed bramą Syrii.

Syryjczyków mocno zaskoczył widok bezsilnikowego, dwukołowego pojazdu pojawiającego się u progu ich kraju. Podałem paszport pomiędzy prętami, po czym patrzyłem jak odjeżdża wraz z mężczyzną na motocyklu. W ten sposób dotarł do budynku terminala, gdzie został przestudiowany przez umundurowanego pracownika. Widziałem potakujące głowy i za moment dokument znalazł się ponownie w moich rękach, a ja usłyszałem „Welcome to Syria”. Ucieszony, że gładko poszło, nie mogłem wiedzieć, że to dopiero początek.

Przy kolejnej budce zostałem poproszony o postawienie roweru przy ogromnym kamiennym stole.
— Proszę otworzyć torby do kontroli. Życzy pan sobie kawę z cukrem czy bez? — zapytał policjant.
Zdjąłem i otworzyłem sakwy, po czym popijając kawę przyglądałem się przybywającym na posterunek taksówkarzom. Nie było już ani żartów ani walki. Tym razem byli obiektem drwin i pomiatania ze strony celników i udawali, że świetnie się przy tym bawią.

Cały mój bagaż został starannie przejrzany, a z braku broni i materiałów wybuchowych, największym zainteresowaniem cieszyła się elektronika. Pierwsze pytanie dotyczyło GPSa, który, z nieznanych przyczyn, jest najwyraźniej nadal nielegalny w Syrii. Gdyby mi go nie ukradziono parę miesięcy temu, pewnie rozstałbym się z nim tutaj. Moja prosta komórka rozczarowała celników, więc cała uwaga skupiła się na netbooku i aparacie. „Proszę otworzyć swój Internet” było chyba najgłupszą rzeczą, jaką usłyszałem. Poza tym, celnicy przeglądali zawartość komputera z poważnymi minami, mającymi sprawiać wrażenie, że naprawdę wiedzą co robią. Gdy jeden z funkcjonariuszy odnalazł na pulpicie folder z fotografiami i zaczął je przeglądać, zasugerowałem że jest ich odrobinę za dużo, a niektóre mogą być zbyt prywatne, by oglądała je cała załoga posterunku. Inspekcja natychmiast się zakończyła. Po godzinie rozpakowywania i ponownego pakowania, byłem wolny. Wolny, by wejść do kolejnego budynku w celu podstemplowania paszportu.

Tam oczekiwał mnie kolejny bałagan. Podałem dokument, otrzymując w zamian formularz imigracyjny. Wypełniając go, odpowiedziałem na szereg standardowych pytań, oraz kilka, na które odpowiedź była wyraźnie napisana w paszporcie. Najwyraźniej arabska transliteracja słowa „Wrocław” i polskich imion nie jest prosta. Po pół godziny miałem już papiery podbite. Formularz, który mam nosić ze sobą do końca pobytu w Syrii, to sztywny kartonik, który nawet po złożeniu nie mieści się w paszporcie. Zastanawiałem się, czy nie pomiętosić go, by uzyskał strukturę papieru toaletowego, ale uznałem że lepiej zawczasu uzyskać przedłużenie wizy.

Opuściwszy terminal zorientowałem się, że mam ogon. Dwóch policjantów jechało za mną na motorze. Zastanawiałem się jak długo zamierzają mi towarzyszyć, a gdy przegonili sympatycznego autochtona, który zaczepił mnie i zaczął rozmowę, zastanawiałem się czy nie spytać ich o to wprost. Na szczęście po opuszczeniu miasta więcej ich nie ujrzałem.

Syria powitała mnie pustynnym terenem i ciepłym, pylistym powietrzem. Pył towarzyszył mi już od Urfy, ale za granicą zagęścił się, a ilość upraw rolniczych zdecydowania zmalała. Najwyraźniej irygacje zasilane z jeziora Atatürka nie sięgają syryjskiego terytorium.

Przemiłe powitanie w Syrii

Przemiłe powitanie w Syrii

Nie musiałem długo oczekiwać sławnej syryjskiej gościnności. Praktycznie każdy do mnie machał, a dzieci w wioskach uśmiechały się szeroko, bez żadnych żądań pieniędzy, nie wspominając już o rzucaniu kamieniami czy innych przejawach wrogości. Dość szybko zostałem zatrzymany przez młodzika na motorze, który zaprosił mnie „tylko na herbatę” do pobliskiego budynku. Tam wkroczyłem do dużego pomieszczenia, wyłożonego dywanami i poduszkami, gdzie siedział już starszy mężczyzna. Jego wiek, czysta czarna szata, biała przylegająca do głowy czapka i okulary w złotej oprawie zdradzały, że jest to najważniejsza osoba w tym miejscu. Rozmowa nie należała do łatwych, jako że nikt nie władał dobrze angielskim, a ja dopiero starałem się odkurzyć w pamięci garść znanych mi arabskich słów. Po kilku minutach w drzwiach stanęła kobieta, tylko po to, by podać ogromną tacę i szybko zniknąć. Taca wypełniona była talerzami z różnymi przysmakami. Papryce z rusztu, świeżym pomidorom, jogurtowi, dżemom i jakimś nieznanym przyprawom towarzyszyła sterta chleba lawasz i czajnik gorącej, słodkiej herbaty.

Pomimo poważnego wyglądu, mój gospodarz okazał się człowiekiem z poczuciem humoru. Na samym początku podsunął mi pikantną paprykę, by roześmiać się z mojej reakcji po wzięciu solidnego kęsa. Po tym żarcie atmosfera znacznie się rozluźniła, a on zaprezentował mi lokalne sposoby na skomponowanie smacznych kombinacji z leżących na tacy składników. Niebawem rozpoczęła się lekcja arabskiego, która zapełniła strony notatnika i zaczęła ćwiczyć moje gardło w wypowiadaniu trudnych dźwięków.

Gospodarz od ostrej papryki

Gospodarz od ostrej papryki

Próbowałem dociec roli pomieszczenia, w którym mnie goszczono. Arabska nazwa غَرْقْة ضُیُوفْ została mi później przetłumaczona jako „pokój gościnny”, lecz nikt nie był w stanie wyjaśnić dlaczego maleńka wioska miała na ten cel osobny budynek. I dlaczego był on tak pokaźny, że bez problemu pomieściłby pięćdziesiąt osób. Podczas mojego pobytu pojawiło się kilku innych mężczyzn, którzy również jedli. Czasem z naszej tacy, a czasem z oddzielnej, konsumując zupełnie inne dania. Wyjaśnienie tego przerosło nasze zdolności językowe.

Trudno było opuścić tych przyjaznych ludzi, którzy na dodatek zaoferowali mi możliwość noclegu w tym miłym miejscu. Było dopiero wczesne popołudnie, więc po długich podziękowaniach i pożegnaniach popedałowałem w dal. Tylko po to, by kilka kilometrów dalej właściciel przydrożnej restauracji zatrzymał mnie i zaproponował udział w jego własnym obiedzie. Będąc sytym, uprzejmie podziękowałem, ale w zamian poprosiłem o wodę do picia. Natychmiast pojawiła się schłodzona butelka, a gospodarz nie chciał nawet widzieć pieniędzy, życząc mi szczęścia w dalszej drodze.

Parę godzin później, o zachodzie słońca, ciągle znajdowałem się pośrodku niczego. Minąłem liczne wioski, ale pustynny krajobraz nie zmienił się ani odrobinę. Otaczała mnie rozległa przestrzeń, ale znalezienie w niej skrawka płaskiego terenu bez wielkich, ostrych kamieni było niemal niemożliwe. Z radością powitałem więc widok opuszczonego domu na szczycie wzgórza. Pojechałem tam, by zostać powitanym przez czwórkę maleńkich i ślicznych szczeniaczków. Szczęśliwie, mamy nie było w domu, ale możliwość biwakowania była zupełnie wykluczona. Zawróciłem więc do wioski, by nabrać wody i ewentualnie zapolować na możliwość przespania się. Pierwszy z brzegu budynek miał flagę i toaletę na zewnątrz, gdzie niestety nie było wody w kranie. Zapukałem więc do drzwi. Otworzył mi młody mężczyzna, mówiący trochę po angielsku. Był nauczycielem, a budynek okazał się szkołą, wyposażoną w jedną klasę. Po kilku pytaniach zaoferował miejsce do spania w jego pokoju.

Rankiem pojawiły się dzieci, oniemiałe na widok pojazdu zaparkowanego w klasie. Ich zdziwienie nie trwało jednak długo, bo nauczyciel szybko przeniósł ich uwagę na temat lekcji. Kawał plastikowej rury, którą dzierżył w dłoni i dość gorliwie używał, pomagał uczniom skupić się na matematyce, a nie jasnoskórym gościu.

Szosa, którą jechałem, była bardzo wąska. Pomimo tego musiała pomieścić dość intensywny ruch, z licznymi, pędzącymi ciężarówkami. O ile w Turcji można było uparcie trzymać się drogi, tak tutaj litość się skończyła. Gdy ciężarówki nadjeżdżały z obu stron, nawet samochody osobowe uciekały na kamieniste pobocze, nie mówiąc już o jednośladach. Zazwyczaj kierowcy z bezpiecznej odległości ostrzegali klaksonem o swoim przybyciu, ale kilka razy byłem dosłownie na centymetry mijany przez pojawiającą się niespodziewanie rozpędzoną masę stali. Z wiatrem w twarz można nie usłyszeć nawet starego, zajechanego diesla, nadciągającego od tyłu. Posiadanie i używanie wstecznego lusterka może tu być sprawą życia lub śmierci.

Na szczęście, na zachód od Eufratu jakość drogi znacznie się poprawia. Pobocze jest już pokryte asfaltem, a będąc o kilka centymetrów niżej niż sama droga, zniechęca kierowców do korzystania z niego, sprawiając rowerzystom i motocyklistom ogromną ulgę.

Opiekun zamku i jego następca

Opiekun zamku i jego następca

Moim kolejnym przystankiem była nadrzeczna cytadela, która służyła sławnym sułtanom: Nur ad-Dinowi i Salah ad-Dinowi. Rozbiłem tam namiot z miłym widokiem na odnowiony zamek. Następnego dnia kierunek wiatru się zmienił i pchał mnie do przodu. Przemknięcie 123km do Aleppo było bułką z masłem, a w mieście pojawiłem się na tyle wcześnie, by jeszcze przed zachodem słońca znaleźć Internet, wyszukać tani hotel i zainstalować się w nim.

Nad Eufratem

Nad Eufratem

Aleppo (حلب) jest duże, hałaśliwe i niesamowicie zatłoczone, przynajmniej w okolicy bazaru, gdzie mieszkam. Autochtoni okazali się niezwykle przyjaźni, ale nie narzucają się, a do tego często władają choćby podstawowym angielskim. Postanowiłem spędzić tu kilka dni, w jednym z najtańszych (5 USD) i najbardziej rozsypujących się hoteli, jakie w życiu odwiedziłem. Moje towarzystwo stanowią studenci pierwszego roku, którzy hotel traktują jako bazę na czas szukania jakiegoś mieszkania do wynajęcia.

Ostatnie promienie słońca

Ostatnie promienie słońca

Stare miasto to prawdziwa perła, z kamiennymi budynkami, ciasnymi uliczkami i niskimi cenami. Po drogiej Turcji z zachwytem powitałem tanie i pyszne falafele, kebaby, daktyle, i wspaniałą, mocną i aromatyczną kawę, dla której trudno znaleźć konkurencję wśród drogich europejskich espresso. Znalazłem też warsztat, którego właściciel podjął się zadania wydobycia złamanej śruby z przedniego bagażnika. Po godzinie walki, nieudanych prób dospawania czegoś do resztek, a potem wywiercenia ich, podołał zadaniu. Rezultat nie jest idealny, ale cena 2 USD zdecydowanie tak.

Przerwa na dymka

Przerwa na dymka

Z powodu ostatnich wydarzeń, w mieście nie spotkałem ani jednego turysty. Zapewne ma to wpływ na moją opinię, ale uważam Aleppo za jedno z najprzyjemniejszych miast, jakie odwiedziłem w życiu. Po tym jak urzędnicy w biurze imigracyjnym obwieścili mi, że mogę bez obaw pozostać w kraju przez 30 dni, zastanawiam się nad jeszcze dłuższym przystankiem tutaj.

Warsztaty na starówce

Warsztaty na starówce

Komentarze:

hose morales
hose morales
13 lat temu
W końcu wieści z Syrii! No i super:)

Pobyt dłuższy o połowę wydaję się kolejną pozytywną wieścią. Oby tak dalej.

Nocleg z widokiem na cytadelę to perełka;)

xmk
xmk
13 lat temu
Gratuluję! Czytam Twojego bloga z zapartym tchem. Nie mogę się doczekać relacji z Jordanii. Wróciłem właśnie stamtąd i jestem pod wielkim wrażeniem kraju i jego mieszkańców. Planuję wybrać się kiedyś do Jordanii rowerem. Oczywiście polecam Amman i Petrę.
xmk
xmk
13 lat temu
I jeszcze polecam Jerash, gdzie znajdują się najlepiej zachowane na świecie (poza Rzymem) pozostałości rzymskiego miast z okresu starożytności. Warto zajrzeć, bo widzę, że planowana trasa omija to miasto. Powodzenia!
mama
mama
13 lat temu
Wygląda jak oaza spokoju, a jednak podobno jest tam wojna? Szerokich dróg! Chcialoby się zobaczyć to z bliska :)
oleo
oleo
13 lat temu
Jestem pod wrażeniem.
Miałem znajomego Irańczyka (bardzo dobry dentysta) i zawsze mówił "pojedz ze mną do Iranu, Syrii a zobaczysz gościnność "
Nie wierzyłem, ale teraz Ty niezle mi zamieszałeś.
Zawsze zastanawiałem się czy dałbym radę podróżować samemu, ale chyba nie.
Trzymam kciuki i pozdrawiam
jerzyboy
jerzyboy
13 lat temu
Ahoj!
Chłoń te nastroje i nasiąkaj życzliwością skoro dane Ci jest zanurzyć się w żywą gościnność.RADOSNĄ,AUTENTYCZNĄ.
Przedłużaj te piękne chwile ile się da-nie pędź.Czasu nie prześcigniesz.
Dzięki za lekturę i obrazki z podróży...Dla nas to wielka frajda. "Pędź Latawcze wiatronogi..." .ale uważaj na zakręty do cholery!No...
Uściski
B.E.J.
ps.
Duża Ela dostaje wypieków przy lekturze!!!