Pisanie bloga zajmuje dużo czasu. Tak dużo, że po opublikowaniu poprzedniego wpisu nie mieliśmy dość czasu by dotrzeć do granicy przed nocą. Zatrzymaliśmy się w jakiejś stodole w Lisznej. Uwielbiam spać na sianie, ale ta stodoła wyglądała na opuszczoną przynajmniej rok wcześniej i, mimo że suche i wygodne, stare siano pachniało niemiło.
Następnego dnia wspięliśmy się do Roztok Górnych, by zastać schronisko zamkniętym i spotkać trzy młode kozy podczas śniadania. Ciekawskie zwierzęta dostarczyły nam wiele zabawy, próbując zjeść każdy napotkany kawałek naszego wyposażenia.
W końcu osiągnęliśmy przełęcz, zwaną po słowacku Ruské Sedlo. Wojtek zawrócił do domu i była to bardzo rozsądna decyzja. Stromy, kamienisty zjazd do Słowacji jest zdecydowanie drogą jednokierunkową. Nie widzę sposobu, poza wyczerpującym pchaniem, by pokonać go w drugą stronę rowerem obciążonym bagażem.
Kraina po drugiej stronie granicy zaskoczyła nas swoją pustką i odosobnieniem. Podczas gdy polskie Bieszczady z roku na rok przyciągają coraz więcej turystów, po słowackiej stronie nie ma niemalże nikogo. Małe tarasy i drzewa owocowe znaczą miejsca po przedwojennych wioskach. Za drzewami kryje się sztuczne jezioro, a ciekawskich odstraszają liczne tablice zakazu wstępu. A przecież ulokowane mniej niż sto kilometrów stąd Jezioro Solińskie jest popularnym miejscem do żeglowania, wędkowania i kąpieli, podczas gdy sama zapora stanowi gwóźdź programu każdej wizyty w Bieszczadach. Poza trzema czy czterema domkami letniskowymi nie napotkaliśmy żadnych zabudowań, a kilku napotkanych Słowaków zajętych było zbieraniem grzybów i jagód.
Po tym długim zjeździe znaleźliśmy się w pierwszym miasteczku, na bardzo niewielkiej wysokości około 270m. To znaczyło, że straciliśmy całą wysokość wypracowaną przez ostatnie trzy dni. Przy planie powrotu do głównego pasma karpackiego, oznacza to dużo pedałowania pod górę.
Nasza wizyta na Słowacji była zaplanowana jako skrót na Ukrainę. Nie ma nic złego w Słowacji, ale oboje już odwiedziliśmy kiedyś ten kraj i wolimy skupić się na okolicach nam nieznanych. Aby do następnego kraju wjechać bez stresu związanego z szybkim poszukiwaniem miejsca na nocleg, udaliśmy się na niego jeszcze po tej stronie, gdzieś przy bocznej drodze. Rankiem, odwiedziwszy bar w Ubl'a i wypiwszy kolejkę lub dwie Kofoli, stawiliśmy się na granicy. Uśmiechnięty ukraiński pogranicznik spytał nas otwarcie, czy nie mamy narkotyków. Twierdząca odpowiedź i widok wielkiej butli Kofoli wystarczyły, i zostaliśmy wpuszczeni.
Komentarze:
azbest87
NA wakacjach miałem okazję pokonać po części trasę którą zdążacie, ponieważ odwiedziłem Istambuł, a teraz nadrabiam zaległości które z tego powodu powstały mi na tym blogu;)
Pozdrawiam i dalej śledzę podróż:)