Mimo że wojna domowa w Burundi dobiegła końca lata temu, opinia o tym kraju nie poprawiła się za bardzo. Przewodniki, serwisy dla podróżników a nawet oficjalne komunikaty wielu rządów odradzają wizytę. Nawet przewodnik, który wiozłem w sakwie, zalecał by nie wychylać nosa poza Budżumburę i główną drogę łączącą ją z Rwandą. Podróż nocą traktowano jako życzenie śmierci. Rzeczywiście, gdy zajrzy się do dowolnego rankingu PKB, Burundi unosi się niewiele nad dnem. Nie bez powodu nazywane jest nieraz „najbiedniejszym krajem świata”.
Niezadowoleni perspektywą zawrócenia na wschód, myśleliśmy o Demokratycznej Republice Konga lub Burundi. Po przejrzeniu zasobów Internetu wybraliśmy to drugie. Wyglądało na bardziej bezpieczne, łatwiejsze do zorganizowania i oferowało możliwość wizyty nad potężnym Jeziorem Tanganika. A więc byliśmy tam, u samego progu.
Obudziliśmy się nim zaspany oficer otworzył okno ulokowane kilka metrów od naszych namiotów. Z ostemplowanymi paszportami zawróciliśmy na nową, asfaltową drogę i skierowaliśmy ku granicy. Burundyjski posterunek ciągle był w budowie, więc w drewnianym baraku uszczupliliśmy nasze portfele o 40 USD. Taka była skandaliczna cena wizy, uprawniającej nas do jedynie trzydniowego pobytu w kraju.
Dzień pierwszy
Pewni byliśmy, że asfalt skończy się kilka metrów za granicą, ale tak się nie stało. Ku naszemu zaskoczeniu, nowiutka droga prowadziła w głąb Burundi i zadowoleni pedałowaliśmy ze średnią prędkością grubo powyżej 20km/h. Dobry start do wyścigu z czasem.
Otoczenie z początku wyglądało po prostu nudnie. Ziemia płaska, gorąca i zatłoczona. Ale ten tłok był interesujący. Pomimo obaw, ludność najbiedniejszego kraju witała nas radośnie. Dzieci machały rękami, a dorośli robili to samo po otrząśnięciu się z początkowego szoku wywołanego widokiem białych ludzi na rowerach.
Szybko też zorientowaliśmy się, że mimo belgijskiej dominacji kolonialnej w przeszłości, Burundi da nam szansę na rozmowę z ludźmi. Kilka pogawędek z miejscowymi pokazało, że nierzadko można spotkać osoby władające angielskim. Oczywiście najbardziej popularnym językiem obcym pozostawał francuski.
Bez większych atrakcji dotarliśmy do Budżumbury popołudniem. Cele były proste: wziąć gotówkę jeśli to możliwe i spadać najszybciej jak to możliwe. Zacząłem od wkładania karty do bankomatów w mieście. Połowa z nich i tak była nieczynna, druga połowa karty nie przyjmowała. Odwiedziłem kilka banków, by dowiedzieć się, że mogę pobrać gotówkę z okienka, płacąc oczywiście prowizję. My jednak chcieliśmy zrobić to w jedyny słuszny sposób. Nikt niestety nie był w stanie podać nam namiarów na tajemniczy bankomat, który rzekomo zadziałałby z moją kartą.
W końcu poddaliśmy się i opuściliśmy centrum, gdy Michał dostrzegł logo VISA na napisie z boku drogi. Zaraz też braliśmy ze ściany świeżutkie burundyjskie banknoty. Karty kredytowe działają, w sklepach jest Coca-Cola, więc kraj nie jest nawet w połowie tak straszny jak go malują.
Budżumburę zostawiliśmy za sobą o zachodzie. Stolica jednakże płynnie przeszła w inne miasteczko, potem następne i następne... Nie widać szans na dziki biwak, bo i nic dzikiego w zasięgu wzroku. Z wyjątkiem może bazarów, przy których stawaliśmy by nabyć owoce. Widok białego człowieka ściągał ludzi, którzy namnażali się z prędkością bakterii. Opuszczenie takiego miejsca wiązało się z przepychaniem przez tłum tych co widzieli a nie uwierzyli. Domyślam się, że byliśmy jednymi z bardzo niewielu wazungu na rowerach, o ile nie pierwszymi.
Młody mężczyzna, siedzący na bagażniku rowerowej taksówki, zaczął z nami płynną konwersację po angielsku. Wracał właśnie do domu, więc od razu spytaliśmy czy nie zna jakiegoś kościoła w pobliżu. Parę chwil później staliśmy u drzwi katolickiej parafii, a Dionise – jak się rozmówca nazywał – rozpoczął poszukiwania osoby, która mogłaby nas wpuścić.
Ksiądz był poza zasięgiem, więc Dionise wezwał wodza wioski. Ten przybył rychło w samochodzie i upoważnił stróża nocnego do wpuszczenia nas do środka i wskazania miejsca na biwak. Gdy tłumek zaangażowanych osób opuścił nas, życząc dobrej nocy, zasiedliśmy do kolacji. Gdy próbowałem wyczyścić kuchenkę, która zapchała się brudnym kerosenem, strażnik – nie mówiący ni słowa w znanym nam języku – przyniósł i rozpalił dla nas kuchenkę na węgiel drzewny. Podzieliliśmy się z nim kolacją i siedząc przy herbacie podziwialiśmy gościnność Burundyjczyków.
Dzień drugi
Wczesny start w takich warunkach był niewykonalny. Mimo że obudziliśmy się wraz ze słońcem, poranne rozmowy trwały godzinami. Księża pojawili się wcześnie, ale zajęci byli przygotowaniami do mszy. Przyszedł też Dionise i pomógł w zakupach na bazarze, do zera redukując konieczność targowania się. Zaskoczył nas swoimi umiejętnościami językowymi. Będąc studentem anglistyki, płynnie mówił nie tylko w Kirundi i języku Szekspira, ale też w Suahili i po francusku. Smutno było nam tak szybko żegnać jego przyjazną osobę, ale czas naglił.
Po kilku zaledwie kilometrach dotarliśmy do brzegów Jeziora Tanganika, ogromnego zbiornika słodkiej wody, ustępującego tylko Bajkałowi. Z krystalicznie czystymi wodami, słyszalnym przybojem i brakiem widoku przeciwnego brzegu wyglądało ono jak morze. I zapraszało.
Niewiele minęło czasu nim się poddałem. Obawa przed bilharcjozą, obecną w niemal każdym jeziorze Afryki, była za słaba by mnie powstrzymać. Po prostu skoczyłem z wielkiego głazu, uprzednio tylko wyjąwszy portfel z kieszeni. Co za wspaniałe uczucie zanurzyć się całkowicie w chłodnej wodzie! Ostatni raz zrobiłem to pół roku wcześniej, na Synaju. I kolejny raz nie nastąpi prędko, pewnie na wybrzeżu Suahili.
Woda była chłodna, a wiatr szybko wysuszył mi ubranie i sprawił, że słońce nie było tak dotkliwe w ten bezchmurny dzień. Jednakże jego kierunek był południowy, a siła rosła, spowalniając nas. Droga wiodła cały czas wzdłuż jeziora, przecinając niezliczone wioski, najwyraźniej żyjące z rybactwa i uprawy palm olejowych.
Zastanawiałem się jak wiele (lub niewiele) wiemy o zawartości jeziora. Podczas gdy ludzie z wielkim wysiłkiem starają się zachować przy życiu lądowe stworzenia w Afryce, hydrosfera sprawia wrażenie zaniedbanej. Wiemy o katastrofach wywołanych przez okonia nilowego i hiacynt wodny w Jeziorze Wiktorii, ale puste sieci wyciągane z Kivu były dla mnie świadectwem kolejnej cichej tragedii.
Tutaj zaś Tanganika ma swój własny wodny świat z wieloma gatunkami endemicznymi. Ogromna jego objętość zdaje się jeszcze bronić, ale każda wieś pełna była stoisk sprzedających Kapenty na wagę. A wiosek było wiele... W końcu ulżyło mi na widok potężnych ryb wystawionych na sprzedaż. Skoro są duże, rzeczy chyba nie mają się źle.
Kolejny lokalny specjał pojawił się na bazarach: orzeszki ziemne. Prażone bądź nie, były tanie i zapewniały sporo energii. Do tego dodać chleb i wspaniałe owoce, szczególnie mango, i mamy świetną dietę. Na większy posiłek zatrzymaliśmy się pod ładnym, murowanym z kamienia kościołem na brzegu jeziora.
Wtedy wydarzyła się awaria. Mały element, jak zwykle, unieruchomił ważną część ekwipunku. Skórzany kapturek pompki w kuchence rozdarł się. Mieliśmy już ten problem w Ugandzie, ale wtedy pomogła naprawa za pomocą kawałka nici. Działało to przez miesiąc ale teraz przestało. Na szczęście w trakcie tego miesiąca wymyśliłem rozwiązanie awaryjne. W przeciągu kilku minut, za pomocą zawora ze starej dętki, przerobiłem Primusa Omnifuel na wariant rowerowy.
Naprawy i kucharzenie trwały długo. Za długo. Byliśmy jeszcze daleko od minimalnego dystansu 100km na ten dzień. Pocisnęliśmy naprzód, ale już przy 70km afrykańska ciemność, jak zazwyczaj, ogarnęła ziemię w kilka minut.
Ruch był niewielki i z łatwością mogliśmy pedałować w nocy. W wioskach zwijały się targowiska, a w zamian tłumy wyległy by wziąć kąpiel w przydrożnych rowach. Nagie dzieciaki, pokryte tylko mydlaną pianą, biegały w poprzek drogi podczas gdy mamy spłukiwały mydliny z ich rodzeństwa. Tak wygląda czas kąpieli w miejscu gdzie jedyną bieżącą wodą jest rów nawadniający.
W końcu dotarliśmy do mniej zaludnionego terenu na południu kraju. Zrobiwszy planowane 100km rozbiliśmy biwak na plaży, w nadziei że nikt nie znajdzie nas przed świtem.
Dzień trzeci
Pozostało nam jedynie 60-70km, ale czekał też wielki podjazd. Nadbrzeżna droga kończyła się, a posterunek graniczny ulokowany był w głębi lądu, jakieś 750m wyżej. Kosztowało nas to sporo pracy i potu, by wczesnym popołudniem znaleźć się na powrót w jakimś pylistym miasteczku, bezlitośnie smażonym przez słońce.
Tam też znajdował się posterunek, ciągle daleko od faktycznej granicy. Zaraz też stemple wyjazdowe ozdobiły nam paszporty i mogliśmy zwolnić, bo i spełniliśmy biurokratyczne wymogi.
Ostatnią niespodzianką Burundi była wioskowa impreza. Jako że kraj obchodził 50-lecie niepodległości zaledwie tydzień wcześniej, część obchodów ciągle trwała. Grupa uradowanych i widocznie pijanych mieszkańców wioski zaprowadziła nas w miejsce, z którego dobiegał dźwięk bębnów. Najpierw naszym oczom ukazał się widok grupy policjantów, uzbrojonych w Kałasznikowy i kompletnie zalanych bananowym piwem serwowanym prosto z wiadra. Potem pojawiło się zaproszenie i usiedliśmy obok wodza wioski.
Na trawie występowała grupa tancerzy. Choć nosili syntetyczne koszulki z logo dalekowschodniego producenta elektroniki, taniec nadal trwał w lokalnej tradycji. Z grupy odłączały się pary, by wystąpić przed obliczem wodza. Wyglądali na poważnie zaangażowanych by zrobić na nim wrażenie swoimi umiejętnościami, nieraz dość upośledzonymi piwem.
Nadchodząca noc i niepokojąca ilość konsumowanego alkoholu skłoniły nas jednak do pożegnania się. Opuściliśmy wieś i po ciemku pokonaliśmy kilka kolejnych pagórków przed przybyciem na granicę. Tanzańscy funkcjonariusze udostępnili nam trawnik i wodę bez żadnych problemów, a także udzielili kilku wskazówek odnośnie dalszej drogi.
Żal było opuszczać Burundi po zaledwie trzech dniach. Pomimo wszystkich ostrzeżeń ani przez chwilę nie czuliśmy się niebezpiecznie. Podczas gdy kraj wygląda biednie, ludzie nie sprawiają wrażenia nieszczęśliwych. Dawka gościnności i przyjaźni, jakiej doświadczyliśmy podczas krótkiej wizyty, każe mi napisać tylko dwa słowa: Jedźcie tam!
Komentarze:
mama
robb
jakie to prawdziwe :))))
pozdrówki. widzę, ze dobrze wam idzie!
R+A
Wilk
Z tym kapturkiem jeszcze da się coś zrobić, ale zdarzyło mi się też, że puszczały uszczelki u góry, wtedy już pozamiatane.